Uzdrowiciele...
Uzdrowiciele...
Marek Różycki jr Marek Różycki jr
3987
BLOG

Szamani, hochsztaplerzy, czyli "lekarze obywatelscy"

Marek Różycki jr Marek Różycki jr Zdrowie Obserwuj temat Obserwuj notkę 20

  Ręce, które leczą ze złudzeń i... pieniędzy.

   Ile mądrości zawiera myśl szczerozłota: „Aby się leczyć w Polsce – trzeba być zdrowym!” – ten tylko się dowie, kto zachorował. Sponiewierany przez publiczną służbę zdrowia – dodatkowo wypaczoną chorą reformą – swe dolegliwości, jak już większość rodaków, powierzyłem uzdrowicielom.

     Aby nie pogłębiać i tak bardzo silnej nerwicy wegetatywnej – bo zadusiłbym już w pierwszym kontakcie lekarza pierwszego kontaktu, który już nawet nie kieruje na badania… a na wizyty u specjalistów czeka się często rok z okładem!!! – jak miliony(!) obywateli szukałem ratunku i pomocy u różnej maści cudotwórców.

      Za pośrednictwem „poczty pantoflowej” oraz bardzo przekonywających anonsów prasowych trafiłem do ponad trzydziestu bioenergoterapeutów (po co najmniej 20 wizyt u każdego). Zaliczyłem także uzdrowicieli tybetańskich, filipińskich cudotwórców, magnetyzerów – dyplomowanych(?), terapeutów rodzimych, także z Ukrainy oraz Rosji, hipnotyzerów, akupunkturzystów, namaszczonych leczących „metodą REIKI” czy – samoleczenia metodą BSM. Że tak powiem po drodze – trafiłem w ręce trzech irydologów-homeopatów, specjalistki leczącej dźwiękami (walącymi młotkami w różnorakie metalowe misy, które stawiali mi na korpusie mego ciała…) ; także eksperymentowano na mnie „aparaturą biorezonansową”….

       Przez kilka miesięcy kładziono mnie codziennie na specjalnym materacu wytwarzającym lecznicze pole magnetyczne. Wkładano mi do uszu świece Indian Hopi… Zupełnie zapomniałbym o słynnej Aidzie z Lublina (obecnie próbuje być piosenkarką) – jasnowidzącej za jedyne 250 złotych przez 10 minut, która jak Zbyszek Nowak z Podkowy Leśnej reklamowała swe nadzwyczajne zdolności i umiejętności w programach m.in. telewizji „Polsat”. Nota bene – Zbyszek Nowak (z którym zdążyłem się zaprzyjaźnić) z uzdrawiania zrobił „przemysł”, a przy okazji stał się posiadaczem sporej części Podkowy Leśnej, ponieważ pacjentów przyjmuje obecnie hurtowo w specjalnym namiocie mieszczącym kilkaset osób!  

       Okazało się, że mam silny organizm. Jeszcze żyję. Teraz jeszcze biedniej niż kiedykolwiek, bo „ręce, które leczą” wyciągnęły wszystkie moje oszczędności, ba – popadłem w spore długi! Tak, tak, z trudem spłacam zaciągnięte pożyczki. Zapomniałem dodać, że „namaszczeni”, u których byłem, których „działań” doświadczyłem – za swe usługi kazali sobie płacić od 80 do 250 złotych za seans (bez podatku). A wizyt zawsze „musiało być więcej i więcej”…

      Uczulony jestem na „schamienie rozsiane” (określenie Michaliny Wisłockiej), znieczulicę, wypaczoną asertywność, biurokrację, „łaskę” – z czym na porządku dziennym spotykam się w przychodniach państwowej służby zdrowia. Przejście przez mękę zaczyna się u butnych rejestratorek poprzez lekarzy tzw. pierwszego kontaktu, którzy blokują jakiekolwiek badania czy skierowania do lekarzy specjalistów, „bo w kasie nie ma pieniędzy”. A na wizytę u tyrologa-endokrynologa czy też innych specjalistów wyznaczane są nawet i ponad ROCZNE… terminy! To są urzędnicy nie widzący człowieka!

      Tak ustawiła służbę zdrowia reforma firmowana jeszcze przez rząd Buzka z ówczesnego AWS-u.  Zaś ówczesny premier Donald Tusk – problemu nie dostrzegał był….  Jedyna konstatacja faktów może być taka, że w Polsce można się wyłącznie leczyć prywatnie! W państwowej służbie zdrowia pacjent jest wrogiem, nieproszonym gościem, „który się czepia i czegoś wymaga”. Co innego – prywatnie!, ale na takie „ekstrawagancje” stać jeno bardzo bogatych…

      CHORZY ZAŚ POPIERAJĄ NASZ RZĄD CZYNEM – UMIERAJĄC PRZED TERMINEM!...  

      U przedstawicieli medycyny niekonwencjonalnej – wprost przeciwnie. Oni kochają swoich pacjentów. Są mili, usłużni, współczujący; zawsze mają czas, zawsze wysłuchają, doradzą… „Człowiek od razu czuje się zdrowszy” – wielokrotnie słyszałem te wyznania w pełnych pacjentów poczekalniach bioenergoterapeutów…


*   *   *

     Reprezentanci medycyny niekonwencjonalnej – jak sami mówią – posiadają dar uzdrawiania. Ot, taki dar od Boga. Oni bez badań wiedzą, co człowiekowi dolega. Następnie przykładają swe cenne ręce – skupiając się na czakramach – odblokowując przepływ ozdrowieńczej energii w organizmie. Często sugestia robi swoje i pacjent – niczym po placebo zamiast lekarstwa – czuje się lepiej, czuje się zdrowszy. Ale euforia nie trwa długo. Dlatego przychodzi na kolejne wizyty i słono płaci. Lecz cóż cenniejszego od zdrowia!!!…

      Spoglądając do swego notesu – wypisuję tylko co ciekawsze spotkania z ludźmi, którzy medycynę niekonwencjonalną potraktowali jako powołanie, zawód i świetny biznes…

      Zbyszka Nowaka znają chyba wszyscy w Polsce dzięki jego medialnym występom – „przekazom energetycznym” – w „Polsacie”. Przez Podkowę Leśną przewinęły się, dziesiątki a może już nawet setki tysięcy cierpiących, bowiem – jak już wspomniałem – pan Zbyszek uzdrawia zbiorowo, hurtem i na odległość. Teraz to działalność „przemysłowa”. Kiedy Zbyszek (jesteśmy po imieniu) przyjmował indywidualnie – odwiedziłem go kilkanaście razy. Seanse musiałem przerwać z braku pieniędzy, poza tym niedługo potem trafiłem do szpitala.

      Pana Korzenieckiego odwiedziłem z 40 razy. Przyjmował w pakamerze wydzielonej z mieszkania. Jest to niesłychanie miły i ciepły człowiek. Dba o oprawę muzyczną seansu. Z wieży stereo płyną dźwięki, które namaszczają uszy muzyką klasyczną. Równie klasycznie bioenergoterapeuta przykłada ręce do głowy, tułowia, rąk i nóg. Zawsze budził we mnie nadzieję na ustąpienie objawów, wyzdrowienie.

      Profesor(?) Daniłow z Rosji przyjmował w pokoju wynajętym w siedzibie ZHP przy ulicy Konopnickiej. Pamiętam, że ten bioenergoterapeuta-hipnotyzer o potężnej posturze nosił się na czarno. Budził respekt. Kazał mi usiąść w fotelu, a następnie zamknąć oczy. Wolno policzył od jednego do dziesięciu i wykrzykiwał łamaną polszczyzną, że jestem zdrowy i czuję się świetnie!!! Potem policzył od dziesięciu do jednego – co miało mnie „wybudzić” z transu hipnotycznego. I koniec zabawy. Jeszcze tylko 200 złotych trzeba było zostawić organizatorce występów. Żeby ktoś przypadkiem nie posądził mnie o brak konsekwencji i wytrwałości – odwiedziłem go 8 razy.

      Doktor med.(?) Karl Peterson z Estonii czy Łotwy – przyjmował przy ulicy Baśniowej w pokoju wynajętym, zdaje się, od Związku Inwalidów. Pamiętam, że miał duży złoty zegarek i złoty sygnet. Objeżdżał kilka wielkich miast w Polsce, a w Warszawie bywał dwa dni w tygodniu. Diagnozował – wpatrując się we mnie – na odległość. Musi być – jasnowidz, pomyślałem. Następnie wziął mnie za kotarę, kazał się położyć na leżance i wbił kilka igieł. Po dziesięciu minutach (podczas których zajmował się już innymi pacjentami) doradził mi zakupienie u niego amerykańskiego preparatu DHEA. Wizyta, diagnoza i preparat kosztowały mnie 350 złotych (wówczas ponad 100 dol. USA). Odwiedzałem go kilkakrotnie. Nadzieja kosztuje!

      Bioenergoterapeuta pan Lewandowski gościnnie przyjmował w pokoju przy Hożej. Też był w ciągłym objeździe po Polsce i również diagnozował na odległość. Oprócz przykładania rąk, kupiłem u niego kilka kilogramów ziół i krople – wyciąg z pestek grapefruita. Tym razem zapłaciłem jedynie 180 złotych. Wizyt u tego uzdrawiacza nie powtarzałem. Jakoś nie wzbudził mojego zaufania.

     Kilkunastu bioenergoterapeutów z Ukrainy i Rosji odwiedzałem wielokrotnie w kościołach (sic!), gdzie wynajmowali sale. Rytuał przykładania rąk zawsze był podobny. Tylko jeden Ukrainiec przyjmujący w kościele na Broniewskiego – dość gburowaty i milczący – kazał przynosić na wizyty świeże jajko, którym – podczas seansu – wymachiwał nad moją głową i coś szeptał, mamrotał… Następnie jajko rozbijał na spodeczku, wpatrywał się w nie, kręcił z dezaprobatą głową i znowu pomrukiwał. Zwyczajowo kasował 150 złotych plus 20 złotych za butelkę „doenergetyzowanej” wody mineralnej Muszynianka.  Seansów było – licząc na jajka – ze dwa tuziny….

      Z uzdrowicielem filipińskim miałem przyjemność spotkać się gdzieś na Ochocie. Tam przynajmniej organizatorka „występów” znała obcy dla mnie język i jakoś – mocno gestykulując – przekazała uzdrowicielowi moje sugestie dotyczące mej kondycji. Po kilku minutach szczypania mnie w rejonie splotu słonecznego i uciskania punktu między brwiami rękoma umoczonymi w oliwie – było po seansie. Uiściłem organizatorce występów Filipińczyka opłatę 150 złotych i zdecydowałem szukać pomocy gdzie indziej.

      Kiedy tylko udało mi się pożyczyć jakieś większe pieniądze – od razu pognałem do uzdrowicieli mających swą siedzibę na Podwalu, naprzeciwko pomnika Kilińskiego, a także na ulicę Poznańską, gdzie także mają swój lokal rodzimi, słynni cudotwórcy. Niestety, bardzo liczne wizyty nie przyniosły żadnych efektów zdrowotnych – za to ogromne konsekwencje finansowe. Wstyd przyznać – żyłem na kredyt.

       Nie poddałem się jednak. Aby móc nadal walczyć o szlachetne zdrowie zastawiłem w lombardzie swój sprzęt fotograficzny. Miałem około trzech tysięcy złotych (mniej niż łapówka, aby być przyjętym na oddział do kliniki) i za namową  znajomych zacząłem regularnie odwiedzać tybetańskie gabinety odnowy biologicznej „Telmudżin” przy ulicy Grójeckiej na Ochocie, a także przy ulicy Mickiewicza na Żoliborzu. Lekarze tybetańscy najpierw badali puls na przegubach rąk w trzech miejscach, następnie zapisywali sproszkowane zioła przypominające w smaku zmieloną cegłę. Trzeba je było połykać popijając wodą. Miałem też przygrzewane specjalnym cygarem czakramy od czubka głowy, poprzez punkt między brwiami, na splocie słonecznym kończąc. Nie mam tu miejsca na szersze wywody. Dość, że po kilku miesiącach kuracji nabawiłem się nieżytu żołądka i Tybetańczyków wraz z ich preparatami odstawiłem.

      Zacząłem natomiast odwiedzać hipnotyzera na ulicy Smulikowskiego. On także występował w „Polsacie”, publikował sponsorowane przez siebie z sobą wywiady w prasie. Jakże mogłem wątpić w ucznia samego prof. Benedettiego z Włoch?! Ale hipnotyzer w żaden sposób nie mógł mnie zahipnotyzować ani wzrokiem, ani dźwiękami przypominającymi bekanie piwosza. Za to wizyta kosztowała 250 złotych. A takich wizyt miało być bardzo, bardzo wiele, przez co najmniej pięć miesięcy…. Musiałem poprzestać na trzech i skonstatować, że za biedny jestem na leczenie się u specjalistów tak wysokiej klasy….

      Tu muszę dodać, że „prawdziwi”, niejako konwencjonalni, ale renomowani lekarze specjaliści przyjmujący pacjentów na tak zwanej prywatnej praktyce – biorą znacznie większe honoraria!!! Kierują również na prywatne badania, wykonywane z reguły na państwowym, szpitalnym sprzęcie!

      Z kronikarskiego obowiązku odnotuję tylko i zasygnalizuję jedynie, gdzie i do kogo zaniosła mnie jeszcze nadzieja i wiara w uzdrowienie.

      Trafiłem do homeopatów-irydiologów: dr. Jędrzejczyka przy ulicy Senatorskiej, dr. Wszelakiego na obrzeżach Warszawy, dr. Bardadyna na ulicy Krasińskiego. Wizyty od 150 do 250 złotych plus leki homeopatyczne.

     Odwiedziłem także terapeutów rezydujących w spółdzielni „KOMED” w Alejach Ujazdowskich – także leczących medycyną niekonwencjonalną. Identycznie – w prywatnej spółdzielni „ULMED”, gdzie przyjmują renomowani bioenergoterapeuci polscy. Wizyt również było bez liku a samopoczucie coraz gorsze.

      Była też profesor(?) Szulcowa – hipnotyzerka nagrywająca na taśmę magnetofonową polecenia i rozkazy. Mój przekaz rozpoczynał się obiecująco: „ Duchy opiekuńcze są nad tobą! Napięcia – precz! Jesteś obarczony i czujesz się świetnie! Nerwica – precz!” etc. Przy okazji każdej wizyty mocno starsza pani puszczała tę moją taśmę, wygrzebując ją z wielkiego stosu innych… Ja w tym czasie leżałem na sofie z zamkniętymi oczyma „w pozycji alfa” – to znaczy gałki oczne miały być jak najwyżej uniesione, aby przekaz lepiej dotarł do odpowiednich receptorów mózgu. Magnetofon pamiętający czasy Gierka niemiłosiernie zgrzytał, a mnie chciało się śmiać. Śmiech zamarł mi na ustach, gdy podliczyłem sumę za 24 wizyty, bo na tylu poprzestałem.

      Wielokrotnie odwiedziłem słynną doc. Stawowską rezydującą w AWF w Katowicach. Przy muzyce i w blasku świec stosowała bioenergoterapię, próbowała też wprowadzić mnie w stan hipnozy. Jako jedyna nie brała pieniędzy!!! Ale ponieważ czułem się źle, a odległości były spore – poprzestałem na ośmiu seansach.

     Także byłem pacjentem pana Rublewskiego – terapeuty-hipnotyzera zamieszkałego w Szczytnej Kłodzkiej. Zapamiętałem pięknie położone miasteczko.

      Była też pani Markiewicz – jej metoda leczenia polegająca na przykładaniu rąk „REIKA” – mimo kwalifikacji i dyplomu mistrzowskiego – nie przyniosła żadnej ulgi ani poprawy w moim samopoczuciu.

      Akupresura pani Sikorskiej z ulicy Piaseczyńskiej – nie wytrzymała próby moich stanów i objawów.

      Dr. Kuszela próbował zaszczepić mi filozofię buddyzmu. Niestety, zabrakło mi pieniędzy na wielomiesięczne uczenie się tej filozofii i stosowanie metod relaksacyjnych.

     Spośród wielu, pamiętam dr.(?) Pasztę, który stosował udoskonaloną przez siebie akupresurę receptorów stóp – waląc mnie drewnianym młotkiem po palcach stóp. Koszmar cierpienia! Wreszcie tak źle się poczułem, że nie mogłem już do niego dojeżdżać na Usynów. Wizyty po 150 złotych. Na koniec za 360 złotych „dostałem” odpromiennik, bo ponoć śpię na żyle wodnej.

       Nie opowiadam już o cudotwórcach z Kielc i Łodzi, u których byłem zaledwie po dziesięć razy. Ani o profesorze(?) Sarczuku z Krymskiej Wojskowej Akademii Medycznej, który konstruował dla mnie specjalne, naenergetyzowane pastylki ze stearyny. Wizyty, a było ich sześć po 200 złotych, przyniosły mi jedną korzyść: przypomniałem sobie język rosyjski.

      Przepraszam, ale nie mogę nie wspomnieć o pani Mass z ulicy Fortowej, która leczyła mnie dźwiękami. Gdy rozebrany leżałem na brzuchu – pani Irena kładła mi w różnych miejscach tułowia i nóg trzy czy cztery ogromne misy ze stopów wielu metali, a następnie bębniła w nie specjalnym młoteczkiem. Rezonans dźwięków był tak ogromny, że bałem się, iż powypadają mi plomby. Osiem razy wychodziłem z gabinetu jeszcze bardziej rozdygotany, zalękniony i znerwicowany. W sąsiednim pomieszczeniu syn mojej terapeutki sprzedawał talizmany i kamienie półszlachetne…

      Na koniec o uzdrowicielu z Mławy, emerytowanym księdzu Majewskim. Z trudem dowozili mnie tam znajomi. Ksiądz przykładał mi różaniec i żarliwie się modlił. Wreszcie mnie wyspowiadał, namaścił olejami i powiedział: Dziecko, od razu trzeba było do mnie przyjechać. Tylko pan Jezus czynił cuda, a ja cóż – jestem tylko pośrednikiem…. ;))

Marr jr                                                                                               

Życie duże i małe         

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości