Bohdan Łazuka śpiewający piosenkę "Miłość złe humory ma" z filmu "Małżeństwo z rozsądku", fot. Marek Dusza
Bohdan Łazuka śpiewający piosenkę "Miłość złe humory ma" z filmu "Małżeństwo z rozsądku", fot. Marek Dusza
Marek Różycki jr Marek Różycki jr
2243
BLOG

Bohdan Łazuka: - Tyle Zachodu na nic...

Marek Różycki jr Marek Różycki jr Kultura Obserwuj notkę 8

Z  BOHDANEM ŁAZUKĄ  rozmawiał Marek Różycki Jr.

Jego przeboje nuciła cała Polska. „Bo to się zwykle tak zaczyna”, „Tajemnice mundialu”, czy „Bogdan trzymaj się”. Oglądaliśmy go w filmach - „Halo Szpicbródka”, „Małżeństwo z rozsądku”, „Motylem jestem, czyli romans czterdziestolatka”, „Nie lubię poniedziałku”, „Poszukiwany – poszukiwana”. Pojawiał się również na małym ekranie w „Kabarecie Starszych Panów”, czy „Kabareciku” Olgi Lipińskiej. Występował na deskach teatralnych i śpiewał na licznych estradach. Złożył odcisk dłoni na Promenadzie Gwiazd w Międzyzdrojach.

Bohdan Łazuka - ur. 31 października 1938 w Lublinie – aktor teatralny i fimowy, piosenkarz, występuje w Mazowieckim Teatrze Muzycznym w Warszawie przeważnie w rolach komediowych.

Ukończył SP nr 24 w Lublinie, PWST w Warszawie (1961), uczeń Ludwika Sempolińskiego (w 1976 występował w programie telewizyjnym "Uczniowie Ludwika Sempolińskiego") i Kazimierza Rudzkiego, debiutował w "Zemście" w Teatrze Współczesnym w Warszawie (30 czerwca 1960).

Występował w Kabarecie Szpak (od 1961), Kabarecie Starszych Panów, programie radiowym Podwieczorek przy mikrofonie, programie telewizyjnym Poznajmy się, programie estradowo-kabaretowym Popierajmy się(1968-1972), kabaretach Olgi Lipińskiej, warszawskich teatrach: Współczesnym (1961-1963), Syrena (1963-1965 i 1978-1992), Komedia (1965-1971), Rozmaitości  (1974-1977), Kwadrat (1978).

W 1988 z okazji 50 urodzin wystąpił w specjalnym programie telewizyjnym. Obecnie występuje z programem kabaretowym "Dzisiaj jutro zawsze". W 2013 roku wystąpił na jubileuszowym 50. KFPP w Opolu; to był wspaniały festiwal, bowiem wystąpiły wszystkie, jeszcze żyjące, Legendy Estrady.

-------------------------------------------------------------------------------

-- Odeszły w siną dal te estetyki, asocjacje myślowe, te klimaty, wartości, ten rodzaj „wypowiedzi kulturalnej”, które były Pańskim żywiołem… A Pan jest namaszczonym – przez Mistrza Ludwika Sempolińskiego – Jego następcą… Panie Bohdanie, czego się Pan obecnie trzyma...?

--Trzymam się sakramentalnego: „Bohdan, Bohdan trzymaj się !” –  jak mi to przypisał Abramow. A faktycznie to trzyma mnie praca, z której notabene niewiele ostatnio wynika. Dlatego - choć nie jestem dziwak - zdziwiłem się, że pan ze mną wywiad przeprowadza. Niby są jakieś daty bardziej lub mniej okrągłe, ale ja z reguły nie lubię jubileuszy. Uważam, że po prostu w pewnym czasie Pan Bóg na urlop wyjechał i zapomniał o tym, żeby gdzieś zatrzymać ten czas…

-- Ekonomia Pana nie osacza, komercja nie zalewa…?

-- Trzymam się, jak zawsze dobrze, bo nie mam innego wyboru… Zawód, który wybrałem ogranicza nasze możliwości tylko w pewnych przypadkach, a u nas takich wypadków nie ma, bo ekonomia osacza mnie tak, jak innych obywateli tego kraju. Nie pozwala mi mianowicie spokojnie siedzieć w domu, czytać zaległą literaturę czy słuchać zaległej muzyki lub też zachwycać się urokami krajobrazu. Krótko mówiąc nie stać mnie, by czuć się inaczej niż 20 lat temu. Muszę być po prostu czynny i… odporny na KOMERCYJNĄ MIEŁOCZ…

-- Czy ten rodzaj sztuki estradowej, kabaretowej, który symbolizuje Pan, Kazimierz Rudzki, Ludwik Sempoliński, Tadeusz Pluciński, Andrzej Rosiewicz, Alina Janowska i inni, ma przyszłość? Mam na myśli dalszą przyszłość, gdy zabraknie przedstawicieli pokolenia, które „chwyta” i komunikuje się z językiem tej sztuki.

-- Niestety nie. Nie chcę nikogo urazić, więc powiem, że mamy w tej chwili do czynienia z innym rodzajem unerwienia u młodszych widzów. Poza tym percepcja widowni, nie tylko tej młodej, poszła jakby w bardzo  uproszczonym kierunku, jeśli chodzi o wyznawane estetyki. W tej chwili nie ma na przykład w rozrywce elementu edukacyjnego. Ostatnim kontynuatorem tej tonacji był nieżyjący już twórca dwóch wybitnych w Polsce kabaretów: „Konia” i „Owcy”, to znaczy Jurek Dobrowolski.

-- ! ! !...

--  Młodzi ludzie w ogóle tego nie rozumieją, nie czują tych klimatów. Kto panu zrozumie takie słowa, z Kabaretu Starszych Panów: „Bez ciebie jestem tak smutny jak kondukt w deszczu pod wiatr”… Podejrzewam, że poza nami kilkoma, to niewielu. Jak pan więc widzi, dzięki wrodzonej bystrości umysłu, świat zrobił się bardzo, bardzo ubożuchny, gdy chodzi o sprawy duchowe. Dobre wychowanie utrudnia zarówno mnie jak i panu powiedzenie tego wprost, ale widzowie dzisiejsi, wychowani na tym co mamy dookoła, są o wiele ubożsi. Żywią się pustymi kaloriami… Owszem, są talenty, ale to już będzie inna estrada i inny kabaret. Ja należę do ostatnich Mohikanów dawnych form. Obecnie zalewa nas komercyjna miernota, szmira pod niewybredną publiczkę i tylko żal serce ściska….

-- I ja wyglądam niczym dziobek zdechłej ptaszyny...  Ludzie listy piszą, wielbiciele pytają: co u pana słychać? Czy propaguje Pan „Małżeństwo doskonałe”, czy może - „Małżeństwo z rozsądku”... ?

-- Proszę pana, te listy – to tak między nami, oczywiście pisze moja rodzina. A ja mam liczną familię i to rozsianą po całym świecie. Nie mówię o rodzinie, z którą jestem emocjonalnie związany, ale o tych, którzy są w związku semantycznym z nazwiskiem Łazuka… Zdarzają się także ludzie dobrze wychowani, szanujący wspomnienia.

-- Aktor użytkowy, estradowy, komediowy; tańczy, śpiewa, recytuje… Czy nie czuje się Pan zaszufladkowany ?

-- Powiem być może truizm, ale życie nie rozpieszcza, a jednym z elementów życia jest mój zawód, który określa z góry, co mam robić. Nasza pozorna niezależność polega na tym, że człowiek dowiaduje się wręcz w sposób administracyjny - co ma robić. Spawa jest bezdyskusyjna, nawet wówczas, gdy się jest najbardziej zaprzyjaźnionym z dyrekcją, z kierownikiem artystycznym, czy reżyserem. Na ogół człowiek nie ma nic do powiedzenia. Dowiaduje się z listy, która zostaje wywieszona w teatrze, że – dajmy na to – 4 listopada jest pierwsza próba i on gra na przykład pana Ignacego w wodewilu „Pani Prezesowa”. Akurat to, że ja bym chciał zagrać pana Wacława – pozostanie moją osobistą tajemnica i tęsknotą. Mówiąc jednak o usytuowaniu aktora – do końca nie da się tego zdefiniować, bo nie wiadomo co to jest styl, maniera, rutyna, aktualna wartość: czy on już zrobił wszystko, czy dopiero zaczyna karierę, a może zachowa swą wczesną dojrzałość do późnej starości ?...

-- Jaki zatem rodzaj satysfakcji czerpie Pan obecnie z uprawiania sztuki komercjalnej... ;) ?

--  Obecnie to  jest - prawie wyłącznie - rodzaj satysfakcji finansowej…

-- Ważniejsze etapy Pańskiej drogi artystycznej: Teatr Współczesny Erwina Axera, występy w kabaretach – między innymi w Kabarecie Starszych Panów, sukcesy na opolskich festiwalach, słynne recitale, udział w popularnych programach TV – jak „Małżeństwo doskonałe, „Kariera”, „Poznajmy się” – radio; znaczące role w filmach między innymi „Małżeństwo z rozsądku”, ”Przygoda z piosenką”, „Nie lubię poniedziałku”, „Halo, Szpicbródka!”. Przez wiele  lat „Syrena” zazdrośnie trzymała  Pana w swoich objęciach, a poza tym – wielka cisza na morzu Pańskich interesów… Odnoszę wrażenie, że nie potrafił Pan wykorzystać szans, które sypały się, jak z rogu obfitości, na początku Pańskiej drogi artystycznej.

-- Jest w tym wiele racji – oczywiście, przyznaję się do tego bez cienia wątpliwości. Jako człowiek rozpieszczony przez powodzenie wiem, że gdy na początku zrobi się coś, co zostało zaakceptowane, co się udało - to później trudno jest czymkolwiek innym zachwycić.

-- Zatem sukcesy nieco popsuły pana, zdemoralizowały: pieszczoch,  ulubieniec publiczności, szacunek, uznanie, zazdrość rywali, lawina listów pensjonarek… A przecież mistrz Sempoliński mianował Pana swoim następcą !

-- Mam wielką atencję do Mistrza Sempolińskiego, jednak muszę wnieść małą poprawkę: pan Ludwik był jednym z moich pedagogów. Dla mnie bardzo surowym i wymagającym. Najlepiej świadczą o tym oceny w indeksie. Nie rozpieszczał mnie, ale wybrał, żeby wykreować kogoś w jego typie artystycznym. Wiem, że ja Mistrza bardzo dobrze słyszałem i czułem: zarówno prywatnie, jak i na scenie. Bardzo wiele mu zawdzięczam. Ale życie poszło do przodu. Gdyby nawet udało mi się dorównać jego technice i sprawności ciała – to obawiam się, że nie mógłbym już teraz imponować tą formą, a treści przekazywane straciłyby na nośności. To by już nie przeszło przez rampę do widza, który oczekuje już czegoś innego. ”Eldorado”, ogródki, „Alibaba”, ”Alhambra” –  kto o tym dzisiaj pamięta...?

-- ! ! !

-- Sempoliński stworzył wokół mnie sprzyjającą aurę – i to było impulsem. Potem z przypadku była piosenka, która w ogóle nie powinna liczyć się w zawodzie – taki charleston – i człowiek poczuł się potrzebny. Zdawałem sobie sprawę, że muszę sam sobie dać ostrogę, tak sobą pokierować, aby stać się potrzebnym na nowo.

-- Nie stracił Pan swojej chłopięcości ducha?”. Witold Filler - naczelny "Szpilek" i dyrektor teatru "Syrena" - pisał o Panu jako o „rozdokazywanym chłopcu o ujmującym uśmiechu”…

-- Nasz zawód jest przecież chłopięcy, jest przedłużeniem dzieciństwa. Jak byliśmy w piaskownicy, to każdy jeden z nas chciał być lekarzem drugi marynarzem, inny zdunem, a dziesiąty pilotem. W życiu aktorskim te marzenia z piaskownicy często zderzały się z rolami. Jeśli ktoś w naszym zawodzie chce wyjść z tych krótkich spodenek, to traci może nie wdzięk, bo ten jest pewnym rodzajem biologii, ale traci tę chłopięcość, traci szczery rodzaj naiwności. A ta utrata przekłada się na język teatralny czy filmowy, bo zatraca się prawdę. Mam kolegów, którzy nie przyznają się, że byli dziećmi, a ja nadal się przyznaję. Bo tylko dzieci tak naprawdę wiedzą czego chcą i oczekują…  Mam zresztą także kolegów, którzy podchodzą administracyjnie, niezwykle mieszczańsko na przykład do spraw małżeństwa, to znaczy, gdy chodzi o sprawy rodzinne ograniczają się do tego, żeby mieć w dowodzie pieczątkę: „żonaty”. To dla mnie za mało…

-- Załóżmy, że w teatrze „Syrena” była atestacja i Pan pomagał kierownictwu pisząc donos na siebie. Co wytknąłby Pan sobie przede wszystkim ?

-- Wie pan, koledzy to już za mnie lepiej robili… Z życzliwości. Autentycznej. Jest kilku takich, którzy mnie na pewno lubią, ale jak już nie mogą ze mną wytrzymać – to sobie pozwalają na wytykanie mi rozmaitych wad, nawet w formie dla mnie dość przykrej. Mają rację. Brak mi subordynacji. O 10.00 mam być na próbie i jestem na tej próbie; ale ja mogę być w niedyspozycji, żeby o 10.15  –  jak każe reżyser  –  całować koleżankę–aktorkę w usta. Ja miałbym na to ochotę na przykład o 10.37… Mimo moich niewątpliwych predyspozycji do tego zawodu, moja gotowość zależy od chwili, emocji, od kondycji fizycznej i dyspozycji psychicznej. Przegrywam na tym. Gdy mam zły nastrój, potrafię dokładnie położyć rolę. Drugiego dnia zagram ją zupełnie przyzwoicie. Fakt, nie jestem zdyscyplinowany i traktuję ten zawód trochę w kategoriach zabawy. Posługując się nomenklaturą piłkarską – wciąż czuję się jak junior, który nie wie jeszcze czy zagra w ataku, obronie czy pomocy. A może postawią go w bramce ?

-- Ważne, by nie grzał ławki…

--  Właściwie to jeszcze nie bardzo wiem, co bym chciał zagrać… Gdybym chciał  –  pewnie bym mógł. Ale jest to dla mnie bardzo wygodna sytuacja. Stąd słuszne pretensje. Poza tym wiem, że potrafię być nieznośny dla kolegów.

-- Słyszałem, że artyści mają do tego prawo ?

-- Artyści tak, ale koledzy między sobą – nie. Tolerancja powinna być wzajemna, a ja podświadomie oczekuję, żeby tylko w stosunku do mnie byli tolerancyjni.

-- A  jednak – jak pisał Mieczysław Jastrun – „artyści są przeraźliwie niesprawiedliwi (apodyktyczni), nie mogą bowiem pogodzić się z tą propozycją szczęścia, jaką ofiarowuje im inna indywidualność”.

-- Święta racja. Jakże często nie doceniamy drugich. Jesteśmy narodkiem specyficznym  –  egotycznym, narcystycznym.

-- Wielbiciele wciąż pamiętają  wysokie  usytuowanie Bohdana Łazuki w zawodzie  –  wciąż  na wyższym poziomie specjalizacji.

-- Zawsze uważałem, że moje miejsce jest w teatrze „Syrena”. Tam już jako najbardziej dojrzały zawodowo artysta, zaprezentowałem sumę swoich dokonań. Tam tworzyłem improwizację, prezentowałem piosenki Okudżawy, Wysockiego, Sinatry. Pragnąłem z pozycji: „ja to lubię” – zarazić tym widownię. Żeby był wilk syty i Manchester City…

-- A czy aby nie za mało eksperymentował  Pan ze swoim talentem? Pana domeną była  przecież właśnie improwizacja, niespodzianka…

-- Muszę zaprotestować. Przecież wróciłem do tego, co kiedyś robiłem podświadomie, by już kontynuować świadomie - bardziej perfekcyjnie. Ja to zaplanowałem, nadałem temu całkiem udany kształt sceniczny. Lata doświadczeń dają tę gwarancję, że można z każdej piosenki zrobić perełeczkę, mały majstersztyk. Zastrzegam się, że cały czas mówię o formie scenicznej – nie fonicznej, bo nie mam głosu jak Iglesias…

-- Czy zastanawiał się pan nad fenomenem własnej kariery ?

-- Po prostu udało mi się utrafić w odpowiedni moment, widocznie wtedy ludziom potrzebny był na scenie taki ktoś rozbawiony, frywolny. Moje recitale miały odciążyć ludzi, sprawić im nieco radości, dać odrobinę luzu i optymizmu. To było po wielkich recitalach Francuzów, którzy prawie co miesiąc odwiedzali nasz kraj. Może zadziałała tu zasada szowinizmu, który każdy Polak ma w sobie: „A my tu mamy swojego dla porównania”. Oczywiście nie myślę o takich porównaniach – bo aż takim megalomanem nie jestem… Mógłbym wystąpić jako tancerz, bo nawet mam takie papiery. Mógłbym zagrać na instrumencie, bo uczyłem się grać na oboju – chciałem na saksofonie, ale wtedy były czasy stalinowskie i było to zakazane. Mogę być aktorem – zdarzały się takie przypadki, a nie pomyłki. Przecież obsadzał mnie Erwin Axer, a także Adam Hanuszkiewicz i inni znamienici reżyserzy. Ale jak się ma do czynienia z piosenką na scenie, rzadziej na estradzie – trzeba umieć zgrać te wszystkie elementy. A to już wyższa szkoła jazdy.

-- Często zwracano uwagę, - że Pana styl nawiązuje do piosenkarzy francuskich, do ich estradowej pewności i swobody, ich czaru i inteligencji wybierającej dla każdej z piosenek najwłaściwsze rozwiązanie sceniczne. Ponoć przed laty Charles Aznavour, będąc w Polsce zaprosił Pana do Paryża. Jaki był finał tej przygody ?

-- Zajął się tym wówczas nasz socjalistyczny impresariat – to znaczy Pagart – i tak to pozostało do tej pory… Być może to zaproszenie nadal gdzieś tkwi w jakiejś przepastnej szufladzie. A biur i biurek nadal ci u nas dostatek. Tyle Zachodu na nic…

-- Tak naprawdę kogo pan podziwiał do tego stopnia, by nawet szukać tego wcielenia w „życiu po życiu”?...

-- Od czasów mojej świadomości muzycznej zawsze kochałem się w Anglosasach. Urodziłem się z Sinatrą i pewnie takim już zostanę…

-- Tym bardziej, że miał on podobno powiązania z mafią, a to w kapitalizmie bardzo dobra „publika”... Przy okazji spytam, czy nie żal Panu artystycznych klimatów z PRL-u?

-- Żal mi ludzi, którzy odeszli, rozmów, kawiarni, klimatów, 'wspólnych lektur'... Czy pan, jako dziennikarz,  spotyka się teraz ze swoim środowiskiem? Macie jakiś klub, gdzie możecie porozmawiać?

-- Nie, wszystko co było nasze i wybudowane za nasze składki - wyprzedano lub też oddano pieszczochom nowej władzy...

-- Jest słynny SPATiF, w którym kiedyś była frekwencja, że daj Panie Boże zdrowie! A dzisiaj cywile patrzą na mnie, jak na obcego faceta. W moim klubie! A co zostało po słynnej Kameralnej? Wspomnienie… Jedno jedyne miejsce, które miasto też już chciało sprzedać, gdzie jest atmosfera, to Klub Księgarza. Miałem tam promocję swojej książki „Bohdan Łazuka. Przypuszczam, że wątpię” i czułem się jak w domu. Był Jurek Gruza, przyjaciele, znajomi…

-- Spotykacie się czasami?

-- Sporadycznie, jak jest jakaś szczególna okazja… Ale wielu, tych wspaniałych, już odeszło. Maklak, czyli Maklakiewicz, Himilsbach i inni. Nie ma już, z kim żartować. W tym dobrym sensie, a nie wygłupów. Bo to, co się nam teraz serwuje w kabaretach, telewizji czy kinie, bywa komiczne, ale nie śmieszne. A to wielka różnica! Daję panu słowo honoru, że gdyby ożył, kiedyś strasznie poniżany, Janusz Rzeszewski ze swoimi programami, o których Jurek Dobrowolski mówił, że są dobre do NRD, to by to było zjawisko! Wszystko było perfect!

-- Każdy aktor płaci cenę sztucznego wywoływania i przeżywania emocji. Co Pan robi dla psychicznej higieny?

-- Mam bardzo dobry azyl – rodzinę. Może to zabrzmi banalnie, ale po kilku małżeństwach mam prawo powiedzieć, że rodzina jest dla mnie najważniejszym celem w życiu. Korzyści, jakie osiągam z dobrego samopoczucia, mogę ewentualnie porównać z tym, co nazywamy powodzeniem w zawodzie.

-- Kto tylko Pana zna, a znają wszyscy, mówią o wielkim wpływie kobiet na Pańskie życie prywatne i zawodowe…

-- Aktorstwo ułatwia te kontakty z płcią piękną o tyle, że kobieta jest ciekawa – jaki jestem naprawdę, co i jak robię itp., itd. Później zaczynają się normalne stresy i problemy – cała dramaturgia, która nas wszystkich dotyczy; niezależnie od wykonywanego zawodu są zawody i rozwody… Doszedłem już do tego, że bardziej przeżywam niepowodzenia zawodowe niż miłosne.

-- Lucjan Kydryński zwierzał się przed laty, że przedstawiał mu Pan co trzy tygodnie swoją nową narzeczoną – wygłaszając sakramentalne: „Żenię się!”. Czy jako Roz-Wodnik pozostał Pan wierny tej namiętności? A może – hobby?...

-- Niech mi Pan nie mówi, że to moje hobby, bo ja nadal mam swoje kobiece lobby… Ja to robiłem tylko dla Lucjana, bo on – mimo swej niewątpliwej urody – nie miał za dużego wzięcia u kobiet. A człowiek czasem poświęca się dla przyjaciół… Mówiąc zaś bardziej serio, chodzi o to, by utrwalić ten wizerunek – nawet sceniczny – takiego trochę enfante terrible, bon vivante, wesołka. To jest grane i należy tworzyć wokół siebie taką otoczkę. Uważam, że aktorem nie można być od dziesiątej do czternastej, gdy jest próba i od osiemnastej do dwudziestej – podczas spektaklu. Aktor musi być postacią. Ludzie zaś uwielbiają, jak on szafuje słabościami, bo wtedy zgadza im się ten wizerunek.

-- Najważniejsze reguły w sztuce uwodzenia?

-- Podstawowa reguła – to pozorna obojętność. Oczywiście, przy moim stabilnym życiu rodzinnym, ta zasada już mnie nie obowiązuje. Nie wolno okazywać tego uczucia w pierwszym etapie znajomości i dialogu stron. W ogóle nie należy traktować tego na serio, bo serio przychodzi jak objawienie – nie wiadomo kiedy, gdzie i skąd.

-- Z Jackiem Fedorowiczem i Piotem Szczepanikiem śpiewaliście nawet „instruktażową” piosenkę „Sposób na kobiety”. To jak podrywa się kobiety?

-- „Mów jej, mów jej, mów” – taka była pierwsza rada. Dalsze zalecały budowanie nastroju podczas rozmowy poprzez używanie zaimków „twój” (na zawsze), „twoja” (uroda) itd. Później należało snuć wizje wspólnej przyszłości. Ale w finale – słowa napisał Jacek Fedorowicz, a muzykę Janusz Sent – okazywało się, że najważniejsze jest wyznanie wielkiej miłości. Osobiście jednak uważam, że kobiecie należy mówić jak najmniej, bo i tak w końcu wszystko zależy od niej…    

-- Słyszałem, że gdy pragnie się Pan rozstać z towarzyszką życia – zaczyna Pan w domu grać na oboju?...

-- Nieee, nie kontynuuję tych praktyk. Obój jest instrumentem bardzo delikatnym, a ja już taki subtelny nie jestem… :)))

 

 

 

 

 

Życie duże i małe         

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura