Marek Różycki jr Marek Różycki jr
2372
BLOG

Edward Dziewoński, Dudek - summa Mistrza w ostatniej rozmowie

Marek Różycki jr Marek Różycki jr Kultura Obserwuj notkę 14

Świadomi faktu, że odchodzi w niebyt cała epoka w naszej kulturze, wraz ze swoimi wartościami, estetykami - dopóki jeszcze pamięć nas nie zawodzi, rejestrujmy to zjawisko, by mieć punkt odniesienia do "nowego", które skutecznie zawłaszcza nasze umysły pustymi kaloriami. To ostatni dzwonek, abyśmy mieli  skalę porównawczą. Młode pokolenie nie pozna już tych klimatów. Nie wartościuję: dobrze to, czy żle. Wszak czas jest ojcem prawdy... Pozostawmy to Pani Historii oraz 'archeologom minionej kultury'...

Miałem to "szczęście w nieszczęściu", że blisko dwudziestu twórcom, ludziom nietuzinkowym, a dla mnie - Autorytetom - towarzyszyłem do końca ich życia, niejako przy okazji spotkań - przeprowadzając z Nimi rozmowy. I to na mnie, na nieszczęście, wypadło, że rozmawiałem z Nimi, jako ostatni - zapisując niejako summę ich dokonań. A byli to między innymi: Wojciech Żukrowski, Tadeusz Nowak, Jerzy Harasymowicz, Zośka Komeda-Trzcińska, Czesław Niemen, Leon Niemczyk, Krzysztof Kolberger, Franciszek Starowieyski-Byk, Wojciech Siemion, Zygmunt Hubner, Stanisław Bareja, Jan Himilsbach, Violetta Villas, Hanka Bielicka, przyszywana "babcia" Michalina Wisłocka, Edward Dziewoński, Dudek... Wiem, że ciąży na mnie obowiązek, by ostatnie te zapisy, summy przekazów i dokonań - upowszechnić, z czego staram się wywiązać, bowiem Oni już nic nie dopowiedzą od siebie...

Z EDWARDEM DZIEWOŃSKIM, DUDKIEM – ostatni raz rozmawiał był Marek Różycki jr.

-- Rozmawialiśmy już wiele razy. Teraz poprosiłbym o pewnego rodzaju summę i kwintesencję Pana, Mistrzu, Przekazów. Może zacznijmy od… refleksji Marksa, że „ostatnią fazą danej formacji dziejowej jest jej komedia”?...

-- Kwestia czy zagadnienie komedii jest sprawą dość względną, bo to nie tylko gatunek dramatu. Marks formułując tę mądrą i głęboką refleksję miał zapewne na myśli teatr życia. Sprawa jakiegoś istniejącego zagadnienia, konfliktu, jakiejś historii – dla jednego człowieka może być tragiczna, dla drugiego zaś – komediowa. Sprecyzowane tej sprawy jest niezmiernie trudne.

-- Zacznijmy więc od tego, że komedia jest sztuką trudną…

-- Moje zainteresowanie komedią datuje się od momentu, kiedy człowiek, którego niezwykle szanowałem, który był rewelacyjnym pedagogiem – jeden z największych polskich aktorów Dwudziestolecia – Aleksander Zelwerowicz, na jednym z wykładów w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej powiedział po prostu, że najtrudniejsza jest komedia. Zresztą nie tylko on był tego zdania. Myślę, że żaden z prawdziwego zdarzenia aktor nie będzie kwestionował ani lekceważył tej opinii. Podejście lekceważące do komedii ma polska krytyka w swej ogromnej większości. Spotykałem się z wieloma średnio-młodymi ludźmi, gdy reżyserowałem w telewizji czy w teatrze, którzy po pracy nad jakąś dobrą komediową sztuką podchodzili do mnie i mówili: „Strasznie ci dziękujemy, nauczyliśmy się bardzo dużo nowego”. Ponieważ komedia jest trudna i niestety komedii nie uczy się w szkole teatralnej – coraz więcej aktorów i reżyserów nie bardzo wie, co to jest i nie umieją tego robić. Obecnie z komedią jest w naszych teatrach i kinematografii - tragicznie!

-- Powróćmy jeszcze do komedii ludzkiej w sztuce zwanej życiem…

-- Pan podszedł do tej sprawy – tak ja to wyczuwam – z bardzo poważnego historyczno-filozoficznego punktu widzenia. Należę do ludzi, którzy starali się swoje życie i życie naokoło siebie brać możliwie prosto, co nie znaczy, że mi się to zawsze udawało, a czasami wprost przeciwnie – powodowało bardzo skomplikowane perypetie. Oczywiście, są pomniki, z których my się po pewnym czasie śmiejemy, ale są i takie, które były, są i myślę, że dopóki ta ziemia będzie istnieć, to one będą stały. Zastosowanie tego powiedzenia Marksa, człowieka, którego filozofia jest mi w ogóle bardzo daleka – ja jestem z zupełnie innego wykresu facet – nie mogłoby być przeze mnie przyjęte, jako zasada w stosunku do całości. To nie jest sposób mojego myślenia i ja bym tak tego nie ujął.

-- Fakt, Marks spadł był z pomnika. Za to inny filozof był zdania, że historia powtarza się dwa razy: raz jako dramat, następnie zaś – farsa. Jak zatem nazwać to kolejne repetytorium z życia, które stało się naszym udziałem...?

-- Bardzo nie lubię „wygłaszania zdań”, a pan mnie ciśnie i ciśnie...  Dla mnie czasy, w których żyjemy – w ogóle nie mają najmniejszego sprzężenia z jakąkolwiek  komedią czy farsą. Są to czasy bardzo ciężkie, bardzo poważne, nastręczające mnóstwo refleksji raczej przerażających. Tak się złożyło, że zobaczyłem kawał świata, wiem jak się żyje ludziom i nie jest dla mnie szczytem marzeń Ameryka, jak dla większości Polaków, niestety! Ponieważ od wieków my wszystko ZAŁATWIAMY – nie możemy nic zrobić, a nawet jeżeli już chcemy być aktywni, to natrafiamy na rozmaite belki na drodze, przeszkody, których normalny człowiek na Zachodzie nie jest w stanie wymyślić ani sobie nawet wyobrazić…  Tak więc nie ma u mnie żadnej zależności, skojarzeń moich doświadczeń z uprawianą sztuką – komedią czy farsą. Jako dorosły człowiek, który ma duży ładunek humoru i który całe życie potrafił dawać sobie radę, łapię się na tym, że dobiegając 80. lat – choć nadal daję sobie radę – to, co mnie otacza, strasznie mnie przygnębia. Szczególnie frustrują te codzienne MAŁOŚCI, w każdej dziedzinie naszego życia, które także kładą się cieniem na tym, co ja reprezentuję – czyli na teatrze, nie mówiąc już o telewizji czy o filmie. Jeżeli – jak słyszałem – zamykają nam wytwórnie filmowe, jeżeli telewizja jest niedoinwestowana, jeżeli do wielu teatrów ludzie w ogóle nie chodzą, jeżeli tylko stawia się na komercję – to jakiekolwiek skojarzenia komediowe czy farsowe z tym, w czym my teraz żyjemy, nie tylko nie istnieją, a wręcz są ich syntetycznym zaprzeczeniem.

-- Dookoła szaleje hucpa. Pan zaś pozostaje Arystokratą Intelektu, Słowa. Jak się to Panu udaje...?

-- Wiążę to chyba z moim sposobem myślenia i z moim sposobem – patrzenia – nie tylko jeśli chodzi o kabaret, ale w ogóle z tym, co się nazywa  „wyjściem przed publiczność”. Dla mnie czymś strasznym jest hucpa, bezhołowie, szmira, tandeta, komercja albo zalew tego, czego dzisiaj jesteśmy świadkami i to od teatru poczynając – włączając w to nawet niektóre teatry dramatyczne – do tego, co się nazywa kabaretem, bo oczywiście kabaret jest dość szerokim pojęciem. Dla mnie kabaret – jest to miejsce intymnawe, w którym musi być wesoło i śmiesznie, ale nie tylko, bo jak jest tylko śmiesznie – może być niewesoło…  Mój sposób mówienia do publiczności, także tę publiczność do czegoś obliguje, zobowiązuje. Zawsze bardzo dbałem, by wszystkie teksty, które koledzy mówią w moim kabarecie, a także i to, co ja mówię – przekazywane było dobrą polszczyzną, bardzo zwyczajnie i bardzo po ludzku, ale zawsze na poziomie kabaretu literackiego, który lansuje i pokazuje pewien gust, smak, ustawiając poprzeczkę dość wysoko, jeśli chodzi o asocjacje, poczucie humoru, kulturę odbioru, skojarzenia literackie. Już pierwsze wyjście przed publiczność – wstęp -  musi być na pewnym poziomie, by tej publiczności dać odpowiedni impuls, sygnał myślowy, żeby to oni patrząc na następne pozycje programu, cały czas mieli w pamięci ten wstęp.

-- Ponoć dojrzałość polega na tym, że człowiek wie, gdzie kończą się jego możliwości. Czym dla Pana, Mistrzu, jest doświadczenie?

-- Im dalej od śmierci mojej matki – tym jaśniej widzę, że większość tego, co jest mną, zawdzięczam właśnie jej. Była to osoba niesłychanej delikatności, olbrzymiej inteligencji, wielkiej kultury. Kiedy zdecydowałem się na drogę artystyczną – nie znoszę togo określenia! – to muszę przyznać, że uformowałem się, znalazłem i „wybrałem” siebie stosunkowo wcześnie – czyli w pierwszych latach powojennych. Ja w to COŚ uwierzyłem, bo mi się to po prostu sprawdziło. Doświadczenie w każdym zawodzie przychodzi z wiekiem /a predyspozycje są koniecznością!/, natomiast ja miałem szczęście, że mnie się sprawdziło to, w co uwierzyłem na początku mojej drogi. Tak więc dla mnie tak zwana koniunkturalność jest czymś totalnie obcym; nie chcę tego nawet rozumieć! Jeżeli patrzę na bardzo rozmaitych ludzi mojego zawodu – a miałem przyjemność poznać i rozmawiać z wybitnymi przedstawicielami tego fachu na całym świecie – ci ludzie, którzy osiągnęli jakieś konkrety, zawsze pozostawali wiernymi sobie samym. Trzeba uwierzyć w coś, co się sprawdziło i na kanwie tego prowadzić linię swojego zawodu. Innej drogi nie widzę.

-- Płacił Pan zapewne sporą cenę za wybór, upór, konsekwencję, bezkompromisowość. Nie nosi Pan śladów oparzeń...?

-- Odpowiem nie wprost. Tak złożyło się w moim życiu, że zacząłem występować na scenie zaraz po wojnie, a powinienem był – gdyby moja historia toczyła się normalnie – debiutować mniej więcej dwa lata przed wojną. Bardzo szybko stanąłem dwoma nogami na scenie, poczułem się zbyt mocno, za pewnie i źle siebie wymyśliłem, że jestem bardzo dobry. Zdarza się czasem człowiekowi, że jak mu wyjdzie początek – to dalej pędzi analizować – co kontynuować i rozwijać, co zmienić i skorygować. Nie powiem, żeby to było dla mnie jakimś szczególnie gorzkim doświadczeniem. Po prostu musiałem pozytywnie zapłacić za negatywne podejście do wykonywanej pracy, chociaż to nie jest zupełnie tak. Jeśli zaś chodzi o moje oparzenia życiowe, to z reguły wynikały z nadmiernej UFNOŚCI graniczącej wręcz z naiwnością w kontaktach z ludźmi. Przy całym swoim doświadczeniu, wielu znajomościach – mam w sobie ciągle i pewnie będę miał do końca życia dość dużą dozę naiwności. Ufam ludziom na kredyt. To brzmi prawdopodobnie dość śmiesznie, ale tak jest w istocie. Otóż kilka razy w życiu straszliwie sparzyłem się.  Mogę powiedzieć, że – choć daleki od ideału – jestem w zasadzie dość przyzwoity. I jeżeli ktoś zachowywał się nagle w sposób, który nie mieścił mi się w głowie – piekielnie mnie to bolało, paraliżowało wręcz i powodowało zbędną pauzę w mojej działalności.

-- Czy zauważył Pan, Mistrzu, jak człowiek wrażliwy, otwarty, autentyczny, spontaniczny, który w dobrej wierze wydatkowując cenną energię w kontaktach międzyludzkich natrafia na imitacje, pozory, fałsze, chamstwo, butne brutalstwo, maski – spala się, niszczy, ulega samozagładzie...?!

-- Bardzo trafia mi do przekonania to, co Pan mówi, ale nie chciałbym tego w całości podciągać pod swoją osobę, bo byłoby włażenie na za wysoki i nie odpowiadający mi cokół…. Natomiast świadomość tego, że człowiek nie w stu procentach wykonuje to, co powinien wykonywać – nie ze swojej winy, jest niewątpliwie bolesnym. Kiedy zabrano mi teatr Kwadrat, któremu poświęciłem blisko dziewięć lat swojego życia, który doprowadziłem do tego, że stał się jednym z najbardziej lubianych przez mieszkańców stolicy teatrów, w którym spełniło się jedno z moich nielicznych marzeń – wystawiłem „Rodzinę” Antoniego  Słonimskiego – tak więc kiedy zabrano mi Kwadrat, nie przestałem być aktywny w zawodzie. Reżyserowałem, grałem, działałem tu i tam; nakręciłem „Pięć dni z życia emeryta” w TV. Ale świadomość, że mógłbym jeszcze niejedno zrobić w tym teatrze, a już nie zrobię, byłą trudna do przyjęcia.

-- Już jako student Państwowego Instytutu Sztuki Teatralnej w przedwojennej Warszawie – miał Pan dylemat z wyborem scenicznego powołania. Temperament popychał Pana w kierunku dramatu i tragedii. Jaki impuls zadziałał, że Pana domeną stały się komedia i kabaret?

-- W połowie drugiego roku studiów wspomniany już przeze mnie Zelwerowicz wziął mnie na tak zwany bok i powiedział: Będziesz miał w teatrze trudności z tego powodu, że właściwie możesz grać wszystko, a to nie ułatwia sprawy. I to się niesłychanie sprawdziło, bo w pewnej chwili człowiek musi się zdecydować. Nieraz nad tym się zastanawiałem i nie umiem panu powiedzieć, co ostatecznie, jaki impuls zadziałał, że ten „uśmiechowy” kierunek stał się domeną mojej pracy. Może po części wynikało to z mojego wrodzonego i głębokiego poczucia humoru? Trudno mi jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Zanikł dzisiaj pewien gatunek sztuk, który przed wojną był ogólnie rozumiany, lubiany i akceptowany -  mam na myśli komedię salonową. Dla mnie największym polskim aktorem, którego widziałem na własne oczy – przy całym szacunku dla Zelwerowicza, Jaracza czy Kamińskiego – był Kazimierz Junosza Stępowski. On to właśnie grając wielkie, tragiczne role szekspirowskie, grał jednocześnie w tych salonowych komediach i robił to kongenialnie! Niewątpliwie  to zaważyło w pewnej chwili na mojej miłości do komedii. To był majstersztyk, sama kwintesencja, synteza prawdy bez odrobiny wygłupiania się!  A olbrzymia większość ludzi sądzi, że grając komedię, trzeba się na scenie wygłupiać -  no to wtedy jest koniec…  Kiedy wiele, wiele lat później zobaczyłem w francuskiej farsie na scenie w Londynie Lawrenca Oliviera – jednego z największych żyjących aktorów – uświadomiłem sobie, że naprawdę wielcy artyści rozumieją i szanują komedię i farsę, bo farsa jest jeszcze trudniejsza.

-- Politycy -- jak zawsze... -- mają pełne gęby frazesów i mnóstwo talentu do ich wygłaszania!...  Pana autorytety zawodowe i moralne?

-- Takim autorytetem dla mnie jeszcze z czasów teatralnych był – wspomniany już – Zelwerowicz, Także Stanisław Stanisławski – bardzo rzadko dzisiaj padające nazwisko największego znawcy Fredry w Polsce i znakomitego aktora; z czysto aktorskiego punktu widzenia – Kazimierz Junosza-Stępowski, a jeżeli chodzi o profesorów, to –  Bohdan Korzeniewski i – mieszkający w Londynie, długoletni wykładowca na wydziale Slawistycznym w Chicago historyk polskiego teatru – Tymon Terlecki. To byli po prostu  F A C H O W C Y, bo dla mnie autorytetem będzie zawsze fachowiec. O moralności to nie rozmawiajmy, tym bardziej, że jak powiedziałem, uważam się za dość przyzwoitego osobnika.

-- Nie został Pan gwiazdą ekranu, choć grał Pan w wielu filmach, a rolą w „Eroice” podbił Pan serca publiczności i krytyki. Przypomnijmy – przez wiele lat występował Pan na scenach bardzo dobrych teatrów Łodzi i Warszawy. W 1965 roku założył Pan słynny kabaret literacki „Dudek”, którym kierował Pan przez dziesięć lat, by w od 1975 roku objąć funkcję dyrektora i kierownika artystycznego Teatru „Kwadrat”. Czy to właśnie doświadczenia kabaretowe pozwoliły Panu na późniejsze sukcesy reżyserskie?

-- Niezupełnie tak. Ponieważ teatr „Kwadrat” objąłem po dziesięcioleciu „Dudka”, ten kabaret – choć to było maleństwo – dał mi znakomity materiał podkładowy: jak trzeba z ludźmi gadać, co i jak robić, żeby to było połączenie pracy z atmosferą, z kawałkiem uśmiechu, satysfakcją, żeby to grało. Nie poszedłem do szkoły na wydział reżyserski, bo uważałem, że to nie jest potrzebne, ponieważ reżyserią interesowałem się od początku mojej działalności zawodowej. Zacząłem to robić w telewizji, przeszedłem na teatr, a następnie już tylko formalnie złożyłem coś w rodzaju egzaminu eksternistycznego. Oczywiście, kabaret też mi dał doświadczenie, ale choć to także scena, to jednak praca diametralnie inna niż w teatrze. Zasób wiedzy potrzebny do reżyserii teatralnej i telewizyjnej wynika z doświadczenia aktorskiego człowieka. Dlatego ja bardzo szanuję reżyserów, którzy jednocześnie są aktorami, co broń Boże nie musi być warunkiem sine qua non. Przy każdej mojej reżyserii ogromną wagę przykładam do kwestii atmosfery pracy. Jeżeli nie ma jakiegoś porozumienia, wzajemnego zaufania, wspólnoty celu, chęci dogadania się - bez żadnych rozkazywań – wówczas nic nie powstanie, nie urodzi się…

-- …niestety, zadufani w sobie tego nie są w stanie pojąć!

-- Pamiętam, jak angażowałem do „Kwadratu” Janusza Gajosa, kiedy on był jeszcze „Jankiem z pancernych” w świadomości ludzi. Gajos w „Kwadracie” niesłychanie się zmienił, stał się innym aktorem, a dzisiaj jest w absolutnej czołówce. Janusza bardzo cenię i lubię. To był dla mnie typowy przykład spotkania z aktorem, który świetnie słuchał, z którym znaleźliśmy wspólny język i coś z tego wyszło.

-- Wspomniał Pan kiedyś, że jest Pan wyznawcą przypadkowości. Czy może Pan zilustrować to na przykładach?

-- Tak, wiele razy w moim życiu – abstrahując od spraw czysto artystycznych – przypadek był czymś tak istotnym, tak bardzo zasadniczym, tak potrzebnym – brzmi to śmiesznie, ale to prawda – że po prostu stałem się wyznawcą przypadkowości. Przypadek stał się niemalże regułą mojego życia; kilka razy sprawił to, że moje najbardziej istotne sprawy, zagadnienia, kierunki życiowe, potoczyły się tak, a nie inaczej…

-- Zapewne nie spodziewa się Pan, Mistrzu, że zostanie zaatakowany…;)))  Teatr „Kwadrat”, którego był Pan dyrektorem i kierownikiem artystycznym w latach 1974-1982, preferował sztuki nie mające nic wspólnego z naszą rzeczywistością, sztuki, które ocierały się o „marsjańskie” problemy mieszkańców Ameryki, Australii. Bohaterowie pili whisky, palili kenty, chodzili we frakach, mieli służbę, lokajów… Czy istotnie brak jest sztuk, komedii, nawiązujących dialog z naszą rzeczywistością, z której można obśmiać się „jak norka”?....

-- To ja przecież zrobiłem prapremierę Staszka Tyma „Rozmów przy wycinaniu lasu”. To była sztuka, w którą uwierzyłem, w którą uwierzyła publiczność i która stała czterema łapami na naszej ziemi. Następnie rozglądałem się na wszelkie możliwe strony, szukając odpowiednich propozycji repertuarowych. Przeczytałem mnóstwo polskich sztuk i mówiąc po prostu – to było wielkie NIC!  W związku z tym wolałem zagrać sztukę, mającą jakiś ładunek konkretnej prawdy życiowej, ogólnoludzkiej i która ludziom przychodzącym do „Kwadratu” z nastawieniem na uśmiech – dawała ten uśmiech, ale jednocześnie coś mówiła, coś przekazywała, była nośnikiem jakiś prawd i obserwacji. Dajmy na to „Za rok o tej samej porze” – z Gajosem i Kowalską czy „Bożyszcze Kobiet” Simona w obsadzie – Jędryka, Kowalska, Rylska i ja, były sztukami wprawdzie nie mającymi konkretnie czegoś wspólnego z naszą rzeczywistością – nie znoszę tego określenia….

-- …a ja rzeczywistości…

-- …ale to nie były sztuki z Marsa. To były sztuki konfliktów ludzkich, absolutnie tych samych w Moskwie, Warszawie, Nowym Jorku czy Barcelonie – niezależnych od dekoracji, w których się rozgrywają. Owszem, wystawiłem ze cztery sztuki – tak zwane bzdury absolutne, ale napisane świetnie i z możliwością popisowych kreacji dla aktorów. Natomiast wiem z pewnością – patrząc w tej chwili z wielkiego już dystansu – że większość sztuk w „Kwadracie” wywoływała uśmiech, ale i refleksję, zadumę. Ludzie wychodząc z teatru mówili – co szalenie cenię: „Z czego właściwie, do cholery tak śmieliśmy się, przecież to wcale nie jest takie śmieszne….” Tego rodzaju polskich sztuk niestety nie znajdowałem. Zacząłem natrafiać na nie pod koniec istnienia mojego „Kwadratu” – w polskim czterdziestoleciu, kiedy odkryłem Bruno Winawera, nie mówiąc już o Antonim Słonimskim, bo to zupełnie inna para kaloszy. I takie były właśnie moje plany i nastawienie na przyszłość. Byłem także po wstępnych rozmowach z autorami i mogłem mieć nadzieję, że powstanie coś nowego we współczesnym polskim komediopisarstwie….

-- Jak profesjonalista odnajduje się w tak totalnie zdezintegrowanej rzeczywistości, jak nasza?

-- Tak zwana rzeczywistość – ani „rzeczywistość”, nie jest tu odpowiednim słowem, ani „tak zwana” – czyli wszystko to, co się wokół nas dzieje, jest przerażające! Bliskiego wyjścia z tego, niestety, nie widać. Dlatego też mam garstkę przyjaciół; nie powiem, że wszyscy z nich są syntezą intelektualizmu, czy syntezą mądrości życiowej, ale to są ludzie pewnego poziomu, pewnego sposobu myślenia, zachowania się, pewnych manier i pewnego stosunku do życia – włączając w to naszą przerażającą rzeczywistość. Z tymi ludźmi jestem w kontakcie, od czasu do czasu spotykamy się prywatnie. Kawiarnia przestała właściwie istnieć!, restauracja zaś jest bardzo droga i nieprzyjemna. Oczywiście, że jest to pewne zamknięcie siebie, ale to nie znaczy wcale, że odciąłem się od wszystkiego i żyję jakimś swoim wyimaginowanym życiem. Jestem jak najnormalniejszym człowiekiem, nie unikam kontaktu z innymi ludźmi, ale ten prawdziwy kontakt zamyka się w tej garstce znajomych, która daje mi, ale na pewno i im – jakiś oddech, także intelektualny.

-- Marzyłoby mi się zamieszkać na peryferiach rzeczywistości i tylko od czasu do czasu do niej dojeżdżać…. To jednak nie jest możliwe, Panu zaś udało się powołać do życia legendę… Po trzynastu latach wskrzesił Pan scenę aktorską, która nie schlebiała tanim gustom i nie znała komercji! Czy może Pan – już z pewnej perspektywy - porównać „środowiska naturalne” „Dudków”?....

-- Powołanie „Dudka” po trzynastu latach do życia było niewątpliwie – proszę mi wybaczyć stwierdzenie  -  aktem dużej odwagi, bo powołanie do życia legendy w 98 wypadkach na 100 kończy się fiaskiem. Tu się udało. Mało tego, że się udało, do „Dudka bis”  przychodziło osiemdziesiąt procent tej publiczności, która do tego kabaretu powinna przychodzić. Po prostu od samego początku pewna publiczność w ogóle nie zabija się o bilety, natomiast ta druga, bardzo chłonna, wrażliwa publiczność – dwa razy omal się  nie pobiła pod kasą, bo ona wie, że tutaj będzie coś innego. I to „COŚ  INNEGO” – załatwiło sprawę. Nie stawiajmy tego na cokole ani nie róbmy z tego wielkiego wydarzenia, ale nie spotkałem człowieka, który by nie powiedział: słuchaj, to mi się bardziej podobało, to mniej, ale tu jest  i n a c z e j ; inna polszczyzna, inny klimat, inny styl, inne estetyki, inny smak, ale także – inna forma zachowania się ludzi na widowni.

-- Dość regularnie – z wielką radością i satysfakcją - te zjawiska obserwowałem….

-- To było wspaniałe. Jeśli mogę tak powiedzieć – do dziś dnia jestem bardzo pocieszony tą publicznością, która przychodziła do „Dudka”. My, aktorzy, mamy jedno pozadyskusyjne wyczucie – wiemy, czy publiczność nas słucha, czy udaje, że nas słucha, czy też – w ogóle nas nie słucha. A oni tylko słuchając są chłonni, oczywiście, także się śmieją, bywają także autentycznie wzruszeni. Zdobywają się nawet na to, że rejestrują swoje wrażenia, odczucia na karteczkach, które przekazują paniom przy kasie; piszą: „Głęboko wzruszeni – bardzo dziękujemy”. To jest ważniejsze od stu tysięcy najlepszych recenzji na świecie! Natomiast porównawczo bardzo by mi było trudno powiedzieć, dlaczego to była inna publiczność niż ta, która bywałą przed laty w „Dudku”. Musi istnieć pewna część takiej samej publiczności, bo gdyby jej nie było – nie byłoby mowy o wskrzeszeniu „Dudka”.

-- Korzenie Pańskiego kabaretu tkwią w międzywojniu; zawsze przedkładał Pan nad masowy artystyczny obyczaj – szansę prywatnego, intymnego wręcz spotkania z widzem na poziomie znacznie wyższym od przeciętnego. Wydaje się, że Pan i Wojciech Młynarski – kierownik literacki „Dudka” – wciąż prowadzicie swoistą ofensywę przeciw chamstwu, które od lat jest barwą ochronną, ba, wręcz nobilituje – także na estradzie, w kabarecie…  Nie miał Pan koszmarnego snu, że – dajmy na to – w piątym etapie reformy troska i pogoń za lepszym usytuowaniem ekonomicznym, po prostu – za kasą… -- obniży oczekiwania intelektualne odbiorcy do tego stopnia i poziomu, że wszelkie przekazy intelektualne będą dlań totalnie niezrozumiałe?....

-- To nie sen, to przerażenie pewności! Tak może się stać! Jeżeli troszeczkę wyskoczymy z własnego podwórka i spojrzymy na świat – widzimy hucpę, chamstwo, arogancję, ale także jeszcze wciąż rejestrujemy rozmaite wysepki, gdzie kultura przez duże „K” istnieje i jakoś się trzyma…  Są to sprawy niezmiernie skomplikowane i tematu tego nie pomieścimy w naszej rozmowie. Ale mam głębokie przeświadczenie, że zniszczenie kultury ojczystej, zniszczenie tego, co jest jakimś moim wewnętrznym „osierdziem” – nie jest po prostu możliwe. Byłby to koniec świata! Ale z podróży ze starym „Dudkiem” po kraju wiem, że są enklawy – i to wcale niemałe – gdzie jeszcze ostała się Kultura.  Są ludzie chłonni na kulturę i z chwilą, gdy słychać na mieście że gdzieś jest coś ambitnego, że ten program kabaretu czy teatru jest cokolwiek bardziej subtelny, apeluje do inteligencji, oczytania i wyrafinowanego humoru – to ci ludzie odnajdują się natychmiast i tłumnie schodzą się na przedstawienie. Tak jak i Wojtek – wierzę w podstawowe prawo funkcjonowania kultury, w prawo ciągłości.

-- Daje się zauważyć niepokojącą tendencję w polskiej kulturze, która polega na tym, by zadowolić utworem, filmem, sztuką, książką, spektaklem kabaretowym – możliwe szerokie kręgi publiczności. ALE NIE POPRZEZ UPOWSZECHNIANIE TEJ WYSOKIEJ KULTURY, tylko -- trywializowanie, spłaszczanie przekazów, szaloną komercję… Tym sposobem następuje pauperyzacja  publiczności czytającej, oglądającej, słuchającej – w efekcie miernota, jakże często, święci triumfy!

      Wojciech Młynarski poczynił istotną uwagę, którą w tym kontekście pragnę przytoczyć: „Nasz kabaret, estrada, zdominowane zostały prawie wyłącznie przez autorów wykonujących swoje utwory. Coraz mniej jest aktorów kabaretowych z prawdziwego zdarzenia. Występujący zaś autorzy robią dziwne założenie, że publiczność jest mało inteligentna. A robiąc to założenie – schlebiają często coraz niższym gustom tej publiczności. Powodzenie zaś mierzą natężeniem rechotu na sali, długością oklasków….”

      Jakie są – zdaniem Pana – przyczyny tej dość cherlawej kondycji kabaretu, komedii, w ogóle rozrywki?

-- To są wszystko naczynia połączone. Chociaż słowo „kryzys” jest słowem wytartym, jednak powiedzmy sobie szczerze, że w strasznym kryzysie jest polski teatr, polskie kino, dlaczego więc nie ma być – polski kabaret i rozrywka?!  Słowo „kabaret” – też nabrało trochę innego znaczenia, bo dzisiaj kabaretem nazywa się coś, co nigdy nie miało nic wspólnego z tą dziedziną sztuki. Rodzaj kabaretu, który ja reprezentuję, wywodzi się ze źródeł kabaretu berlińskiego lat dwudziestych. To był kabaret intelektualny najwyższej próby, który ja jeszcze trochę pamiętam. Otóż ten kabaret wymaga swojej publiczności i autorów. Tych autorów jest rzeczywiście coraz mniej, dlatego, że my chcemy masówkę i chcemy słyszeć ryk i czuć kasę za bilety….  Ja nie chcę masówki i nie chcę ryku, ale zanikać zaczyna atmosfera intymności tworząca mikroklimat, w którym żyją – takie… - „Dudki”… Nadzieja w tym, że ludzie, którzy coś piszą dla  kabaretów – zechcą przedtem poczytać dobrą klasykę, odświeżą swój język, myśl, koncept i napiszą dobre współczesne teksty.  

--  ! ! !

-- Misja satyryka polega na tym, że musi on trafiać w sedno chwili. Oczywiście, są sprawy mające „Termin przydatności do konsumpcji” cztery tygodnie, ale są sprawy, których aktualność może przestać istnieć, by po pewnym czasie wrócić. Są także i takie sprawy, które NIGDY nie przestaną być aktualne. Sam pan w rozmowie wspomniał Stańczyka i nic nie musimy tu dodawać…. Satyryków mamy bardzo niewielu, a dobrych satyryków – to już liczymy na palcach…

-- …ręki drwala…

-- Mogę cenić człowieka pod tytułem X za jego umiejętności satyryczne, ale to może być satyra, która mnie nie odpowiada – na przykład ze względu na swoją formę. Szczególnie wyczulony jestem na to, by żart, satyra, niosły refleksję, zadumę. Skreślam satyrę ordynarną, chamską, poniżej pasa i – jak to się mówi – gazetową. Cenię lekkość, finezję, cienkość. Pewne utwory Tuwima i Słonimskiego – dawno już nieżyjących – były, są i będą aktualne zawsze. Często jednym zdaniem, jedną celną uwagą – trafiali w sedno i załatwiali to, na co inni muszą poświęcić wiele stron poważnych artykułów.

-- Przytyk?...

-- Pana to kiedyś posadzą za molestowanie rozmówców…

-- Na koniec spytam – jak przełożyć zajmujące, godne, radosne, aktywne, twórcze „Pięć dni z życia emeryta” na filozofię życia człowieka, który dawno już skończył 18 lat?....

-- Przyjąłem następującą zasadę, która niejako sama wypłynęła – człowiek dopóki może, powinien działać. Siedzenie w domu, odcinanie się czy zamykanie w sobie – to klęska, koniec, podpisanie na siebie wyroku. Ważna jest świadomość swojego bycia:  kim jestem w tej chwili, na co mnie jeszcze stać – i to, na co człowieka stać, powinien robić do ostatniej chwili, w której to robić może.

----------------------------------------------------------------------------------

EDWARD DZIEWOŃSKI, DUDEK -- ur. 16 grudnia 1916 w Moskwie, zm. 17 sierpnia 2002 w Warszawie – wybitny nasz aktor, reżyser, satyryk, syn aktora Janusza Dziewońskiego.

Przed wojną ukończył Wydział Aktorski w PIST Państwowy Instytut Sztuki Teatralnej. Dyplom otrzymał po wojnie w 1945 roku (Łódź). Zadebiutował w łódzkim Teatrze Syrena (1945). W roku 1947 zagrał w drugiej wersji filmu Zakazane piosenki.  Był twórcą i szefem działającego w latach 1965-1975 kabaretu Dudek. Występował również w telewizyjnym Kabarecie Starszych Panów (kreował m.in. postać Dosmucacza, operatywnego Kuszelasa, czy frywolnego sędziego Kocia), w kabarecie Szpak i w kabarecie Wagabunda.

W swym dorobku aktorskim zgromadził 31 ról filmowych. W filmie zagrał po raz ostatni w Strasznym śnie Dzidziusia Górkiewicza (1993). Jako aktor dramatyczny występował w Warszawie w teatrach: Narodowym, Ateneum, Współczesnym, Komedia, Ludowym oraz w Teatrze Kwadrat, którego był założycielem i dyrektorem artystycznym.

Grał w pierwszym powojennym filmie fabularnym "Zakazane piosenki", a także w "Eroice", "Zezowatym szczęściu" oraz w filmach "Przygoda na Mariensztacie", "Dzięcioł", "Żona dla Australijczyka", "Dolina Issy". W filmach, podobnie jak na scenie występował głównie w repertuarze komediowym. Skecze kabaretowe z udziałem Edwarda Dziewońskiego cieszyły się ogromną popularnością. Do historii przeszedł niezapomniany "Sęk", w którym Dziewoński wystąpił razem z Wiesławem Michnikowskim.

Edward Dziewoński współpracował ze świetnymi autorami tekstów. Dla kabaretu "Dudek" teksty pisali między innymi Wojciech Młynarski, Jeremi Przybora oraz Stanisław Tym, który niezwykle cenił sobie tę współpracę.

Zobacz galerię zdjęć:

Edward Dziewoński. Fot. Archiwum syna, Romana Edward Dziewoński. Kadr z filmu

Życie duże i małe         

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura