Marek Różycki jr Marek Różycki jr
2449
BLOG

Włodzimierz Boruński - twarz nie do zapomnienia

Marek Różycki jr Marek Różycki jr Polityka Obserwuj notkę 47

Jego twarz kojarzyć musi każdy, kto choć raz w życiu obejrzał kultowe seriale lat 70. ubiegłego wieku – komediowego „Czterdziestolatka” (1974-1977), wojenne „Polskie drogi” (1976-1977) czy historyczno-obyczajową „Lalkę” (1977). Niewielu jednak będzie kojarzyć go z nazwiska, bo praktycznie przez całą swoją karierę aktorską wypełniał jedynie drugi lub nawet trzeci plan.

@ Cytuję fragment eseju SEBASTIANA CHOSIŃSKIEGO:

Pierwszą rolę główną zagrał dopiero na trzy lata przed śmiercią. I, jak pokazał czas, był to jego ostatni występ przed kamerą. Świata filmu podbić nie był w stanie – przede wszystkim z powodu swego wyglądu. Charakterystyczna żydowska twarz ograniczała zakres postaci, w jakie mógł się wcielić. Dlatego w pamięci potomnych zachował się głównie jako „Żyd”, ba! „stary Żyd”, bo gdy, namówiony przez Tadeusza Konwickiego, po raz pierwszy pojawił się na planie filmowym, miał już lat pięćdziesiąt pięć.

Włodzimierz Boruński urodził się w 1906 roku w Łodzi, która wtedy należała do Carstwa Rosyjskiego. Jego ojciec był znanym adwokatem, dlatego w niepodległej już Polsce, w połowie lat 20., syn – mający iść w jego ślady i kontynuować rodzinną tradycję – rozpoczął studia prawnicze na Uniwersytecie Warszawskim. Dyplomu jednak nie zdobył, bo po paru miesiącach zrezygnował z nauki, co wywołało skandal w rodzinie. Musiał więc zarabiać na życie w inny sposób – jako aktor i reżyser teatrzyków rewiowych. Pomogli mu w tym ustosunkowani już wtedy kuzynowie: poeta Julian Tuwim oraz aktor kabaretowy, teatralny i filmowy Kazimierz Krukowski (zwany Lopkiem), dzięki którym zdał egzamin do Związku Artystów Scen Polskich.

Pierwszy angaż otrzymał w Częstochowie, potem wrócił do Warszawy, gdzie występował w całkowicie już dzisiaj zapomnianym teatrze „W Italii” na Woli. Marzył o etacie w kabaretach „Qui pro quo” lub „Morskie Oko”, lecz go tam nie przyjęli. Jak sam wspominał u schyłku życia (w 1986 roku): „Może nie miałem takiego talentu…”. Po latach niechętnie wracał do czasów przedwojennych, kiedy śpiewał popularne piosenki i opowiadał dowcipy żydowskie. „Usiłowałem naśladować styl Lopka Krukowskiego, ale było to słabiutkie i szmirowate” – mówił.

Po wybuchu wojny trafił na Wschód i zapewne tylko dzięki temu ocalał. Do kraju wrócił z II Armią Wojska Polskiego. W 1945 roku osiadł na krótko w Lubaniu Śląskim na Ziemiach Odzyskanych, gdzie założył teatrzyk, wydawał pismo, pomagał organizować szkolnictwo. Gdy jednak wrócił do Warszawy dwa lata po wojnie, postanowił zerwać z aktorstwem. Został literatem (i taki zawód miał wpisany w dowodzie osobistym): pisał wiersze liryczne i satyryczne, wydał parę książek, przyjęto go nawet do Związku Literatów Polskich. Wszystko zmieniło się pod koniec lat 50., kiedy to do wiekowego już eksaktora zgłosił się Tadeusz Konwicki i zaproponował mu niewielką rolę w dramacie psychologicznym „Zaduszki” (1961). Boruński łyknął bakcyla.

Cztery lata później zagrał ponownie u Konwickiego w „Salcie” oraz w „Niekochanej” Janusza Nasfetera (według opowiadania Adolfa Rudnickiego). A potem już poszło z górki…

Propozycji nie brakowało. Boruńskiemu dane było współpracować z najwybitniejszymi polskimi reżyserami: Januszem Majewskim („Zazdrość i medycyna”, 1973; „Zaklęte rewiry”, 1975; „Sprawa Gorgonowej”, 1977; „Lekcja martwego języka”, 1979; „Królowa Bona”, 1980; „Mrzonka”, 1985), Andrzejem Wajdą („Ziemia obiecana”, 1974), Krzysztofem Kieślowskim („Personel”, 1975), Januszem Morgensternem („Polskie drogi”, 1976-1977), Ryszardem Berem („Lalka”, 1977), Januszem Kondratiukiem („Klakier”, 1982), Jerzym Hoffmanem („Wedle wyroków twoich…”, 1983), ponownie Tadeuszem Konwickim („Dolina Issy”, 1982). Ilu aktorom-naturszczykom było to dane?

Wiele propozycji Boruński odrzucał. Nie z powodu swego zadufania, ale ze skromności. Mówił: „Dobrze zdaję sobie sprawę z tego, nie jestem aktorem zawodowym, że swoje filmowe i telewizyjne sukcesy zawdzięczam grywanym przeze mnie rolom charakterystycznym. Na dobrą sprawę potrafię tylko odtwarzać samego siebie (…)”.

Aktor zmarł w kwietniu 1988 roku w Warszawie, pochowano go na Cmentarzu Bródnowskim.

„Polskie drogi” (reż. Janusz Morgenstern, 1976-1977)

„Polskie drogi” to – bez najmniejszych wątpliwości – arcydzieło polskiego filmu telewizyjnego. Tak epicko pokazanej wojny i okupacji niemieckiej z punktu widzenia zwykłych ludzi i jednocześnie tak znakomicie zagranego serialu nie doczekaliśmy się przez kolejne już niemal pięć dekad. I chociaż od pewnego momentu, mniej więcej od odcinka siódmego, w obrazie pojawiają się natrętne i kłamliwe motywy propagandowe (dobrzy i pragnący walczyć z nazistami komuniści kontra „stojący z bronią u nogi” akowcy) – nie podważa to, mimo miejscami dużej irytacji, wysokiej oceny produkcji Janusza Morgensterna.

❤ Jednym z najbardziej wzruszających wątków w całym serialu jest ten poświęcony staremu Sommerowi (Włodzimierz Boruński), żydowskiemu właścicielowi kamienicy, w której do chwili wybuchu wojny mieszkali Niwińscy. Postać ta pojawia się zaledwie w trzech odcinkach, ale – raz zobaczywszy film – zapomnieć się jej nie da!

 W pierwszych dniach września 1939 roku kamienica zostaje zniszczona; Sommer, który nie może się z tym pogodzić, przychodzi oglądać ruiny, gdzie spotyka ojca Władka, granego przez Piotra Pawłowskiego Leopolda Niwińskiego (odcinek drugi: „Obywatele GG”). Panowie ponownie spotykają się kilka miesięcy później na targu, gdy stary nauczyciel wyprzedaje swoje książki; z ich rozmowy dowiadujemy się, jak straszny los Niemcy postanowili zgotować Żydom (odcinek czwarty: „Na tropie”). Ale to i tak dopiero wstęp do tego, co czeka widzów w odcinku ósmym, zatytułowanym „Bez przydziału”.

 ❤ Sommer, wydostawszy się potajemnie z getta ze swoją wnuczką Noemi, pod osłoną ciemności dociera do mieszkania Szczubełków. Nieżyjący już Tosiek Szczubełek (Konrad Morawski) był do wojny dozorcą w jego kamienicy; stary Żyd nie wie, że został rozstrzelany w Palmirach. Sommer jest gotów zrobić wszystko, aby uratować wnuczkę przed pewną śmiercią w getcie. Synowi Tośka, tramwajarzowi Mundkowi (Maciej Góraj), oferuje w zamian za opiekę nad dziewczynką pieniądze i akty własności nieruchomości...

???? To najbardziej wzruszająca i rozdzierająca serce scena w całym serialu. Wzruszyła także Boruńskiego, który tak ją wspominał rok po realizacji: „Jak grałem tę scenę sprzedawania wnuczki, to nagle zupełnie zapomniałem, że jestem na planie filmowym, że pracuje kamera – po prostu straciłem świadomość i płakałem autentycznymi łzami. Kiedy ujęcie skończono, ocknąłem się i zapytałem reżysera, czy będziemy je powtarzać? Odpowiedział: Nie trzeba. Ja tę scenę wyrzuciłem z siebie!”. Nic dziwnego, że za rolę Sommera aktor otrzymał Nagrodę Przewodniczącego Komitetu do Spraw Radia i Telewizji I stopnia.

„Mrzonka” - reż. Janusz Majewski, 1985.

Po „Polskich drogach” przyszły kolejne znaczące epizody: znakomity doktor Szuman, przyjaciel Wokulskiego, w serialowej ekranizacji „Lalki” Bolesława Prusa, astrolog na Wawelu w „Królowej Bonie”, stary aktor Gustawek w „Klakierze”, rabin Coen w enerdowskim serialu „Hotel Polanów i jego goście”, wreszcie dziadek młodziutkiej Ruth, głównej bohaterki w „Wedle wyroków twoich…”.

Jedyne, czego brakowało zasłużonemu dla polskiej kultury artyście, to rola pierwszoplanowa w filmie, który powstałby z myślą o nim. W końcu po wielu latach podjął się tego Janusz Majewski – reżyser, z którym Boruński pracował najczęściej i który postanowił złożyć mu tym samym hołd. Kanwą „Mrzonki” stało się zapomniane opowiadanie Antoniego Słonimskiego „Jak to było naprawdę”. Skromny, godzinny obraz wyprodukowany został dla telewizji w 1985 roku, w czasach gdy polska kinematografia wciąż przeżywała wielki kryzys wywołany wprowadzeniem stanu wojennego.

Włodzimierz Boruński wciela się w pana B., starego – a jakże! – Żyda, któremu czas upływa na wspominaniu przeszłości i utyskiwaniu na nową rzeczywistość. Od życia niczego już nie oczekuje, wypatruje jedynie łagodnej śmierci, mając nadzieję, że w ostatniej chwili przybędzie do niego Jezus Chrystus i zabierze go na drugi brzeg. Aż pewnego dnia jego modły się ziszczają – Chrystus (w tej roli Ormianin Norik Owsepian) przybywa na osiołku do Warszawy, tyle że niemal od razu zostaje zatrzymany przez milicjanta (Zbigniew Buczkowski), co wywołuje u pana B. prawdziwy wstrząs...

Tę ironiczną opowieść o współczesnym świecie Boruński odczytał również bardzo osobiście: „To jakby mój ponowny debiut, a zarazem moment, w którym przyszła fala refleksji. O tym, co było wcześniej, o życiu i pracy. Czy przypadkiem moje aktorstwo nie było jedną wielką mrzonką” – powiedział na rok przed śmiercią dziennikarce tygodnika „Kobieta i Życie”.

@ „Mrzonka” okazała się ostatnim występem przed kamerą wtedy już prawie osiemdziesięcioletniego aktora. I zarazem pięknym pożegnaniem – z zawodem i życiem. 

Życie duże i małe         

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka