Leon Niemczyk. Kadr z filmu. Tytan pracy - Leon Zawodowiec
Leon Niemczyk. Kadr z filmu. Tytan pracy - Leon Zawodowiec
Marek Różycki jr Marek Różycki jr
4706
BLOG

Leon Niemczyk i nie tylko... we wspomnieniach Jerzego Antczaka

Marek Różycki jr Marek Różycki jr Rozmaitości Obserwuj notkę 8

Drogi Panie Marku, 

Oto kilka fragmentów z mojej książki „NOCE I DNIE MOJEGO ŻYCIA” - poświęconej Leosiowi Niemczykowi i nie tylko…   Jeśli Pan uzna za stosowne coś z tego  wybrać... Przykroić... - będę wdzięczny. Co do cięć zostawiam Panu wolną rękę... 

Serdecznie pozdrawiam,  

Jerzy Antczak

image                

      Nadęci i zapatrzeni w siebie nie zdajemy sobie sprawy z tego,  jak bardzo jesteśmy śmieszni.  Antoni Czechow, śmiertelnie chory, wracając z zagranicy do Rosji poczuł nagle w pociągu, że zbliża się kres jego ziemskiej wędrówki. Poprosił żonę, Olge Knipper,  aby podała mu  kieliszek szampana.  Spełniła jego życzenie.  Ujął szkło w wychudzone dłonie.  Przyłożył do ust.  Wypił i powiedział:   "Jakie to wszystko śmieszne...".   I zgasł..

      Ile razy staram się z wielką powagą traktować wydarzenia mego życia, właśnie ta scena staje mi przed oczyma. Bo przecież na dobrą sprawę,  jak się zastanowić nad naszym ziemskim bytowaniem, to nie ma ono wielkiego sensu.  Bo wszystko jest względne.   Liczy się tylko chwila w której coś się wydarzyło.  I o tym chce głównie powiedzieć.  Chcę opowiedzieć o ludziach z którymi się spotkałem.  Z którymi pracowałem.  Bez których nigdy bym niczego nie mógł dokonać.   Będzie też i o mnie.

       Myślę, że jestem dosyć śmieszną figurą, chociaż czasami próbuję traktować siebie poważnie.  Jak każdy człowiek, oprócz jakichś tam okruchów zalet,  mam tony wad.  A jedną z koronnych jest to, że lubię brylować w towarzystwie.  Dlaczego?  Ano właśnie.  Po prostu mam jakąś nerwicę, że jeżeli ja nie zabiorę głosu i nie zacznę zabawiać,  nastąpi katastrofa.  Tak więc od wielu dziesiątków lat staram się bawić otoczenie ze zmiennym rezultatem, i moja kochana żona, Jadzia Barańska wysłuchuje tych samych dowcipów, nieco zmodyfikowanych i śmieje się jakby je słyszała po raz pierwszy.  I gdyby ktoś mnie zapytał jak na świętej spowiedzi dlaczego ją kocham, to nie tylko dlatego,  że jest wspaniałym facetem, ale za to że tak wiernie towarzyszy mi w moim "brylowaniu? Dziękuje ci bardzo Jadziu i ...  za twoją zachętą... spróbuje nadać mojemu brylowaniu formę zapisu.

MOJA DROGA DO AKTORSTWA                      

       Jest rok 1953. Skończyłem Łódzką Wyższą Szkołę Aktorską i dostałem angaż do Teatru Powszechnego w Łodzi, którego dyrektorem była wspaniała aktorka i równie znakomity pedagog, Jadwiga Chojnacka, zwana  "Dziunią".   A zatem angaż do teatru to jedno wydarzenie, a drugie,  to śmierć Batki Stalina.  Boże mój...  Jaka to była radość.  Ile wódeczki się wypiło ze szczęścia.  Nie stroniłem od "rozmownej wody", kochając szmerek jaki wywoływała w duszy. A miałem doborowe towarzystwo do gorzałkowania w postaci Jurka Walczaka, który wchłaniał bez zagrychy.  Do dziś nie mogę pojąć jak on to wytrzymywał.  Drobny, neurasteniczny, o szczupłej, bladej  twarzy, wielkich oczach i pięknych rękach, był stworzony do ról romantycznych bohaterów.

ŚMIERĆ STALINA

       Kiedy 9 marca 1953  siedziałem  z kilkoma innymi kolesiami w słynnej aktorskiej restauracji, nad schaboszczakiem i butelczyną wódy,  "Lili Fontelli,"  bo taką ksywę nosił znany łódzki wariat,  wpadł jak burza do restauracji i obwieścił śmierć  Józefa Wissarionowicza Dżugaszwilego,  rycząc na całe gardło:  "Na cmentarzu usia siusia, i nie mamy już Józusia..." oraz - "W Moskwie trupki, wzięły się za dupki..."

        I tak oto dowiedziałem się o śmierci Stalina!       

BARWNE LATA...

      W 1953 roku w czerwcu, skończyłem z wyróżnieniem Szkołę Aktorską zdobywając tytuł "magistra sztuki". Od jesieni 1953 roku rozpocząłem pracę w Teatrze Powszechnym w Łodzi.  Pobyt w Teatrze Powszechnym był udany od pierwszych dni. Grałem dużo. Jedne role większe. Inne mniejsze. Ale granie w teatrze nie było dla mnie najważniejsze. Najważniejszym stało się życie towarzyskie. Szczególnie  z Jurkiem Walczakiem, Elą Racisz oraz LEONEM NIEMCZYKIEM, z którym zwiąże mnie wieloletnia przyjaźń.  Będę mówił  o  nim LEOŚ, bo to brzmi dźwięczniej…

     Leoś był dowcipny, pełen wdzięku, przyniósł ze sobą do teatru aromat innego świata.  Zachodziło pytanie skąd ten polor?  Przecież zjawił się z Bydgoszczy.  No co tu gadać z prowincji!  Ubrany był jak z żurnala i z daleka "pachniało od niego zachodem."  A więc garnitury wspaniale skrojone z nieosiągalnych w kraju materiałów.  Buty na słoninie.  Wyszukane skarpetki.  Krawaty w najlepszym gatunku i smaku. Złote spinki w mankietach.  No i wreszcie gęsta czupryna uczesana "w mandolinę".  Nie mówiąc o bukiecie wody kolońskiej, który rozsiewał wokoło. Czym nam jednak najbardziej imponował to biegła znajomość dwóch języków: angielskiego i niemieckiego.  Był osobą – osobowością wielce intrygującą.  Kryjącą w sobie jakąś tajemnice.

      Dopiero w 2004 roku, a więc równe pół wieku od wydarzeń, które opisuje, tu, w Stanach, na jednym z kanałów Polskiej Telewizji, którą często oglądam,  zobaczyłem obszerny wywiad z Leosiem, w którym opowiadał o swoim barwnym życiu na zachodzie. Oprócz wielu beneficjów żołnierza Armii Amerykańskiej jest upoważniony do noszenia amerykańskiego munduru.  Moja intuicja z przed pół wieku  prowadziła mnie w dobrym kierunku, że Leoś to figura niezwykła. Jakby wykrojona żywcem z jakiegoś romansu, pełnego zaskakujących puent, chwilami wręcz niewiarygodnych. Jestem szczęśliwy, że mogłem przeżyć z nim parę pięknych przygód.

      Był to czas, kiedy życie miało jeszcze spokojny rytm, niezburzony nadmiarem występów w filmie, czy telewizji, która wybuchnie dopiero za kilka lat, rujnując ustalony od lat rytm życia teatralnego.  Rytuał dnia wyglądał z grubsza tak jak w dawnym teatrze Leszczyńskich, Rapackich, Węgrzynów czy innych starych mistrzów.  Od dziesiątej do drugiej próba.  Potem obiad i... albo popołudniówka, a jeśli nie, to popołudniowe kimono, potem wieczorny spektakl a po nim   światowe życie.  Czyli  "Malinowa!!!" 

                                    image

„MALINOWA”…!

        Kiedy przekraczaliśmy progi „Malinowej” witał nas pan Tadeusz.  Oberkelner!  Średniego wzrostu blondyn. Twarz okrągła.  Włosy gładko przyczesane z pomocą brylantyny.  I cudowny uśmiech, w którym obnażał białe, zdrowe zęby. Ponadto, wyróżniał się kulturą obycia i znajomością języków. Znał biegle angielski i niemiecki.  Parę razy z Leosiem wymienili kilka pokazowych językowych smeczy.  A więc pan Tadeusz dojrzawszy nas podpływał w naszą stronę i usadzał  na środku sali, przy honorowym stoliku,  Ele Racisz, Jurka Walczaka, Leosia i mnie.  

        Skąd te wyróżnienia?  Głównie z powodu Eli Raciszównej,  która w 1955 roku zagrała dwie wielkie role, które wyniosły ją na gwiazdę w Łodzi. Widzowie ją pokochali. Sala Teatru Powszechnego pękała w szwach.  Bilety wyprzedawano na miesiące z góry.  Była to Amelia  -  w "Mazepie" i Tania  -  w sztuce Arbuzowa, pod tytułem  -  "Tania."  Obie kreacje zjawiskowe.  Ela była wspaniałą aktorką. Miała niebanalną, sceniczną urodę. Bardzo regularne rysy twarzy.  Wielkie piwne oczy.  Długie, gęste, układające sie w loki włosy. Ela była jak się to mówi dzisiaj  "zajebista"  i chyba się w niej podkochiwałem.  Zresztą nie ja jeden! 

        Jurek Walczak też miał za sobą oszałamiający sukces.  Otóż Maria Malicka, która za swoje okupacyjne grzechy z Niemcami miała dożywotni zakaz występowania w stolicy, została zaangażowana przez Chojnacką do Powszechnego, gdzie na początek zagrała w "Grzesznikach bez winy" główną rolę.  Ludzie płakali i chodzili do teatru po kilki razy.  Wciąż słyszę Jurka Walczaka jak wygłasza swój słynny toast w sztuce: "Pije zdrowie matek, które porzucają swoje dzieci!" Salę rozdzierał jeden wielki szloch. Z rozrzewnieniem wspominam  szarpanie w piersiach.  No bo cóż.  Nie wstydzę się,  że lubię sobie w teatrze i w kinie popłakać!  

image

        Trzeci z naszego kwartetu, Leoś,  też już miał  wystrzałową rolę w sztuce "Zatrzymać pociąg" w reżyserii Romana Sykały. Leoś dorwał się do roli amerykańskiego żołnierza, który nie tylko umiał  nosić słynny blezer amerykańskiej armii, ale śpiewał, tańczył i popisywał się wspaniałą angielszczyzną. Tą brawurową rolą zdobył widownię.  Kobiety w różnym wieku pisały  do niego tony listów, które Leoś jak był w dobrym nastroju czytał nam.  Były to rzeczywiście "dzieła sztuki epistolarnej."  Pełne egzaltacji, jak ze stronic Mniszkówny albo Curtz Mahlerowej. No i na koniec ja…

      Grałem w tej sztuce dość dużą role, młodego Włocha, Goriano.  Zakochanego po uszy!   Grałem dobrze.  Chyba dlatego, że moją partnerką była Ela Racisz z którą miałem miłosne sceny.  Wszystko dokoła jaśniało. Eh, jakie to było rozkoszne, kiedy pan Tadzik w nieskalanym smokingu, z muchą, witał nas rozłożonymi rękami, błyskając wykrochmalonymi mankietami. Wielki miłośnik teatru.  Zapraszany przez nas z żoną i trzema córkami w wieku gimnazjalnym na każdą premierę.  A na takie fajerwerki jak "Grzesznicy bez winy", czy, "Tania"  po kilka razy.  Oczywiście bilety były gratis.  W związku z czym, zaszczycony tym wyróżnieniem traktował nas po królewsku.   Kiedy w beztrosce używania światowego życia zdarzało się nam „przetupać” pensje już w połowie miesiąca, zawsze można było pójść do Malinowej, zasiąść przy stoliku i otrzymać zamówienie na kredyt, parafowany przez pana Tadeusza.

"MARIENSZTAT..." I PRAWY SIERPOWY LEOSIA !

       Mariensztat… Było tam kilku kelnerów,  którzy znali nas i  darzyli sympatią.  Zwłaszcza,  że był to koniec roku 1955 i Leoś miał swoją  pierwszą dużą rolę filmową u Jana Rybkowskiego w filmie p.t. "Godziny nadziei". Grał tam wybornie amerykańskiego pułkownika i rola ta przyniosła mu nową falę popularności.  Stała się początkiem wielkiej kariery filmowej, otwierając drogę do "Noża w Wodzie" - Polańskiego i "Pociągu"  - Kawalerowicza.     

       W tym samym roku ja dostałem dużą rolę w filmie Czesława i Ewy Petelskich pt. "Trzy starty".  Grałem w jednej z nowel boksera Józka. Był koniec 1955 roku. Atmosfera w kraju zaczęła się poprawiać. Raz po raz dochodziły wiadomości z Wolnej Europy, że niedługo koło nieboszczyka Generalissimusa Stalina eksploduje jakaś bomba.  Istotnie. W 1956 roku w październiku nastąpiło trzęsienie ziemi.  Nikita Chruszczow na XX Zjeździe obwieścił  Rosjanom i całemu światu, że Józuś to nie był bohater narodowy tylko kawał skurwego syna, który ma na sumieniu zbrodnie przerastające ludzką wyobraźnię. Ale to będzie potem i jak przyjdzie pora będziemy się cieszyć. Teraz zaś, rok przed tym szczęściem, dysponując  niezłą gotówką za filmy, mogliśmy z Leosiem bez umiaru szpanować, prześcigając się w zamawianiu luksusowych trunków, dając "panom starszym"  tęgie napiwki.  

      W "Mariensztacie"  były dwie możliwości biesiadowania.  Albo w lożach na podwyższeniu z widokiem na parkiet. Albo na dole, koło parkietu, gdzie nieraz dostawiano stoliki kiedy brakowało miejsc. Orkiestrę tworzyło trzech muzyków. Harmonista. Skrzypek. Wiolonczelista.  Ponadto śpiewali.  I to jak!  Wykonywali  z uczuciem, w tercji, różne nostalgiczne kawałki na czele z nieśmiertelnym szlagierem:  "Ta ostatnia niedziela",  oraz,  piękne melodie radzieckiego chowu. Ci co pamiętają te czasy wiedzą, że  mimo zniewolenia i komunistycznej śruby,  nie przekładało się to na nienawiść do kultury, muzyki i rosyjskich piosenek z gatunku: "Sierce, tiebia nie choczetsia pokoja..."  Albo  "Ech kalinka, kalinka, kalinka maja... ."  Nie mówiąc o dziesiątkach innych duszoszczipatielnych numerów!      

      Tego wieczoru, Leoś, który zazwyczaj brylował w towarzystwie był ponury.   Knajpa pękała w szwach.  Stoliki gęsto oklejone gośćmi.  Dym tytoniowy kłębił się w powietrzu.  Jak zawsze w "Mariensztacie" towarzystwo dość szemrane.  Ożywione alkoholem, rozmowy coraz głośniejsze.  Raz po raz, ktoś zamawiał jakiś nowy „kawałek muzyczny”.  Przedwojenne szlagiery mieszały się z radzieckimi hitami.  Ktoś  zażyczył sobie serenadę Szuberta. Skrzypek grał z uczuciem.  Leoś posmutniał.  Wypił jeden kieliszek.  Poczem nie czekając na nas nalał sobie drugi.  Patrzyliśmy zaskoczeni, bo na ogół ukrywał „odchyły duszy” w ustawicznych dowcipach, które rodziły mu się na poczekaniu.   Nagle powiedział:

      --  Mój starszy brat jest skrzypkiem.  Wspaniałym skrzypkiem... Mieszka w Anglii...  Niestety.  Jego kariera nie układa się.  Dzisiaj dostałem list...   Smutny... bardzo smutny!

      Podparł podbródek na dłoni i zamyślił się. W tej chwili orkiestra  skończyła serenadę.  Leoś nagle wstał i szybko zeszedł na dół.  Po chwili wrócił odmieniony.  Ledwie usiadł, z dołu odezwał się harmonista. 

    -- To co teraz zagram jest dedykowane komuś kto przebywa bardzo daleko stąd.  Ale nie tylko jemu.  Utwór ten jest ofiarowany tym wszystkim, którzy nie mogą powrócić do kraju i choć o niego walczyli muszą żyć z dala od ojczyzny!

       Niecodzienne słowa zaskoczyły widownię. Po chwili gwar ustał i harmonia  zaczęła:    

                              "Czerwone maki na Monte Cassino

                                Zamiast rosy piły polską krew,

                                Po tych makach szedł żołnierz i ginął...

                                Lecz  od śmierci silniejszy był gniew...

      Niespodziewanie, od stolika przy barierze poderwał się jakiś facet.  Wychylił się w stronę orkiestry i ryknął:

     --  Zamknąć ryje..! Słyszycie..!   Kto wam za to zapłacił?! 

     Leoś poderwał się jak oparzony.

     --  Ja!

     Mężczyzna zrobił krok w jego stronę. Był to średniego wzrostu osiłek o tępej mordzie i zamglonych wódą oczach. Siedział w towarzystwie dwóch kobiet równie nabuzowanych alkoholem jak on.  Widocznie rozpoznał Leosia z filmu,   bo huknął mu ordynarnie w twarz.

      --  A to pan... ? Pan wie, że za to może pan pójść siedzieć?

    Sala zamarła. Obie kobiety poderwały się krzesełek.  Chwyciły go za ramiona i próbowały usadzić, ale on wyrywał im się z rąk,  wyładowując pijacką agresję. 

     -- No co?   Masz mi coś więcej do powiedzenia... ?!

     -- Tak.  Mam! - odpowiedział Leoś.

     -- Słucham?

      W tej chwili prawy sierpowy Leosia wylądował na jego szczęce,  a po nim szybki podbródkowy przerzucił go za barierę...    

      Obie kobiety zaczęły piszczeć. 

      --  Olek... Olek...!

     Leoś był jak w transie.  Wychylił się przez barierkę, gdzie na parkiecie, pełzając na czworakach Olek czegoś rozpaczliwie szukał.  Leoś szybko zbiegł na dół.  Pochylił się i podniósł w górę rewolwer. Trzymał go chwilę w dłoniach, po czem podał mu broń, mówiąc tak głośno,  aby usłyszała cała sala. 

     -- Zdaje się,  że coś panu wypadło...  Proszę... 

      Sala przyjęła to salwą śmiechu.

    Chwiejąc się w lewo i prawo, Olek, schował  pistolet pod pachę do kabury,  następnie chwycił Leosia za rękę.  Podniósł w górę na znak zwycięstwa i obejrzawszy się czujnie w lewo i prawo zawołał.

    --   Brawo panie Niemczyk!!!  Orkiestra...  Niech wie, co może Oleś...!!!

      W odpowiedzi ryk sali i brawa. Po chwili, odezwały się pierwsze akordy. Sala się wyciszyła... Orkiestra zaczęła.  "Czerwone maki na Monte Cassino... Zamiast rosy piły polską krew..." 

       Po chwili śpiewała cała sala…

WYJAZD PO "ZŁOTE RUNO" Z "ŁOSOSIEM" W TLE!

       Rok 1956 przyniósł wydarzenia, które potrząsnęły krajem. Powrót Gomułki na scenę polityczną zmienił chemie w systemie komunistycznym, wypuszczając choć na chwilę trochę złej krwi.  Dzięki niemu  Zachód mógł krzyczeć pełną piersią, że Polskę nawiedziła odwilż, a "Wolna Europa"  głosem Nowaka-Jeziorańskiego głosiła nadejście wolności.  

      I tutaj bomba. Dowiedzieliśmy się, że Teatr Powszechny jako pierwszy z bloku komunistycznego otrzymał zaproszenie na występy do Jugosławii. Była to sensacja. Przecież niedawno malowano Tito jako krwawego kata z toporem w łapie.  A więc zapadła decyzja, że jedziemy za granicę z trzema sztukami: "Moralność pani Dulskiej", "Celestyna" i "Święta Joanna."   Termin wyjazdu ustalono na czerwiec 1957. My, aktorzy Teatru Powszechnego byliśmy pierwszymi, którzy mieli odebrać laurki za nadkruszenie systemu bolszewickiego!   Rozpierała nas duma!   Wyjazd na Zachód!   Za "żelazną kurtynę..."

       Gorączka wyjazdowa  zaczęła się od marca 1957. Kiedy już mieliśmy paszporty i większość zespołu poszyła sobie  nowe ciuchy aby nie wyglądać jak ubodzy krewni, jakaś praktyczna dusza wymyśliła,  że dobrze by było zabrać ze sobą coś,  co będzie można na lewo opylić.   Diety z jakich mieliśmy się wyżywić były bardzo cieniutkie. 

image

      Jak wiadomo Polacy jednoczą się i wyzwalają inwencje tylko w wielkiej opresji. Rozszalała się po garderobach szeptana propaganda "co idzie w Austrii i Jugosławii". Lista pomysłów mogła się narodzić tylko w głowach ludzi z biednego, pozbawionego perspektyw kraju!

       W końcu, wywóz dóbr mogących przynieść korzyści materialne,  sprowadzono do dwóch.  W Jugosławii pójdą maszyny do pisania. Rozejdą się jak świeże bułeczki.  Jeśli chodzi o Wiedeń, to tam w zasadzie wszystkiego jest w bród i dlatego dobrze jest kupić trochę na lewo dolarów i  w kraju Mozarta przetransponować je na szylingi,  co jest bardzo korzystne.   

       Nasz kwartet mieścił się w repertuarze wyjazdowym. I tutaj szybko muszę dodać, że w związku z premierą "Celestyny," do naszego kwartetu dołączył pan Kazimierz Wichniarz, który grał w "Celestynie"  rolę Centuriona.  Nieugięty wróg ustroju socjalistycznego - z czym się nigdy nie krył - i swoim niskim głosem buczał,  że  ten " sowiecki syf"  kiedyś się musi skończyć.  Miał bardzo dziwną żonę.  Nie pamiętam jej imienia. Nazywaliśmy ją "Żona pana Kazimierza."  Bardzo ładna, zawsze dobrze ubrana, należała do tych osobowości,  którym mało co się podobało…  Tak w życiu jak i sztuce. (Sic!)  Jej komentarze o naszych wyczynach aktorskich były dość cierpkie i czasami nawet bolesne.  Mieszkali z mężem w łódzkim Domu Aktora.  "Żona pana Kazimierza" i on prowadzili życie dość odludne, bardzo selekcjonując gości.  

        Jakież więc było zdziwienie, kiedy tydzień przed wyjazdem po "Złote Runo"  "Żona pana Kazimierza" zaprosiła Leosia i mnie na herbatę. Mocno zaskoczeni, wparowaliśmy z wiązką pięknego kwiecia.  Bez specjalnych wstępów, pani domu oznajmiła:  "Koleżanki i koledzy Teatru Powszechnego nie mają  rozeznania co dobrze idzie w Wiedniu.  "Łosoś Królewski". Tak, tak…  Słynny wędzony "Łosoś Królewski",  o bajecznym smaku, importowany z Rosji,  to jest to na co czeka Zachód!..." 

       Usłyszawszy o zabraniu trzech kilogramów wędzonego łososia do Wiednia, Leoś trochę zwiądł na twarzy, co wzbudziło natychmiast niepokój gospodyni. 

      -- Czy ma pan jakieś wątpliwości?

    --  No nie... Nie... Tylko czy zna pani miejsce w Wiedniu, gdzie będzie można tego łososia spieniężyć?

    --   Z tego co wiem na tej głównej  ulicy... no..., no...  - wypadła mi jej nazwa z pamięci...

    --   Maria Hilfer Strasse  - rzucił Leoś bez namysłu.  Pewność z jaką to powiedział  przywróciła  pani domu pewność siebie. 

    --   Widzę że jest pan zorientowany w terenie. To bardzo dobrze.  Ponadto mam kilka dodatkowych informacji. Pochodzą od kogoś kto prowadzi na Zielonym Rynku  rybny stragan, a zatem zna się na rzeczy!  "Łosoś Królewski" sprzeda się dobrze,  bo raz że jest smaczny, cudownie uwędzony a przez to trwały. A dwa, że na zachodzie zawsze była moda na carską Rosje…  Stąd proponując tego łososia trzeba koniecznie dodać,  "rosyjski'.   Broń Boże radziecki!!!   Rosyjski! – powtarzam…

       "Żona pana Kazimierza" jako osoba zaradna, uznała  że Leoś posługujący się nienagannie językiem Goethego, będzie pasował jak ulał do pośrednictwa w tej transakcji. 

KIERUNEK WIEDEŃ…

        Mieliśmy zarezerwowane dwa wagony, w których rozsiedliśmy się według towarzyskich układów i...  zaczęło się. Pierwsza buteleczka gorzałki pękła już na pierwszych dwudziestu kilometrach od Łodzi.  Oczywiście nikt nie był pijany.  Po prostu podniecenie,  trema,  niepewność jazdy w nieznane były tak wielkie, że nie sposób było się obejść bez płynu,  który tak udatnie… i skutecznie łagodzi wszelkie emocje. A było o czym mówić! Jechaliśmy po "Złote Runo". Jako reprezentacja polskiego teatru!  Wyjeżdżaliśmy z kraju opresji  do kraju, o którym propaganda nie mówiła inaczej tylko: "zgniły zachód". A więc umierając z tremy, jak nas ten "zgniły zachód " przyjmie,  nie mogliśmy być w normalnym stanie i do tego potrzebne były - jak mawiał był premier Jaroszewicz:  używki! 

        Jadąc po "Złote Runo" w przedziale z panem Kazimierzem i resztą kwartetu, byłem nieco odmienionym człowiekiem. Otóż zostałem mężem studentki zaczynającej drugi rok Szkoły Aktorskiej, panny JADWIGI BARAŃSKIEJ. Ale to nie wszystko. W wyniku wręcz niewiarygodnego zbiegu okoliczności, tuż przed samym wyjazdem, otrzymałem nominacje na dyrektora teatru.  Tak!  Teatru. W wieku 28 lat, zaoferowano mi objęcie kierownika artystycznego Teatru Satyryków!... I jak tu nie wierzyć w dobre gwiazdy i wydarzenia na granicy cudów.  Małżeństwo i nominacja na dyrektora!   

      Ponieważ nadeszła chwila intymnych zwierzeń, chcę  Drogi Czytelniku żebyś wiedział iż uczestnicząc przy otwieraniu butelek i wychylaniu ognistej wody ze szklanek,  robiłem to jak przystało na człowieka "odmienionego", z wyrzutami sumienia. Albowiem, moja młoda małżonka, nie patrzyła łaskawym okiem na moje skłonności i... tuż przed wyjazdem dała mi to delikatnie zrozumienia, że "byłaby więcej niż  szczęśliwa,  gdybym omijał kolejki i wychylał no,  powiedzmy co trzecią...!"

        I tu muszę Ci wyznać moja kochana Jadziuniu, a robię to pierwszy raz na papierze, co ma wartość dokumentu: Nie wytrwałem w postanowieniu. Najpierw spełniałem toasty co trzeci,  grzejąc długo szkło w dłoni, potem przerzuciłem się na cykl  "co drugi przechył"  i na koniec...  po długich zmaganiach uznałem  że  "z powodu dużej przewagi przeciwnika walkę należy przerwać".    Włączyłem się w światowe życie przedziału.  Ale o jednym  pragnę Cię zapewnić. Nikt z nas nie przekroczył elegancji. Dojeżdżając do Wiednia, gdzie dyrekcja teatru zaplanowała postój na półtorej doby,  aby towarzystwo mogło się trochę obkupić i zwiedzić co nie co,  przybyliśmy w stanie używalności. 

"KRÓL RUSKICH RZEK..."

        Im bliżej miasta Mozarta i Straussów,  pan Kazimierz był coraz bardziej zdenerwowany. Do Wiednia przyjechaliśmy około drugiej po południu.  Natychmiast po odświeżeniu się,  poprosił Leosia, aby zgodnie z ustaleniami żony,  był tak miły i  pomógł mu pozbyć się  "Królewskiego Łososia".  Leoś zapytał czy ja mogę towarzyszyć w tym zabiegu.  Zgodził się i w dowód wielkiej sympatii poprosił,  abym zechciał wziąć w grabę teczkę w której spoczywało uwędzone ciało króla "Ruskich Rzek".   

       Było późne popołudnie.  Słońce wisiało już nad horyzontem, rozsypując  po ulicy wypełnionej kolorowym tłumem pomarańczowy blask. Jesteśmy na Maria Hilferstrasse.  Leoś trafił tu bezbłędnie z czego można było wnioskować,  że już tu kiedyś był.  Kiedy?  Ano właśnie!  To są te tajemnice jakimi okryty jest mój przyjaciel. Ja rozglądałem się dookoła z rozdziawioną gębą.  Wszystko wydało mi się piękne.  Niezwykłe. Pełne blasku.  Blichtru.  Wiedeńskiego szarmu!  Wystawy sklepowe pełne zbytku od którego zatykało w piersiach. Leoś jak pies myśliwski rozglądał się w poszukiwaniu właściwego adresu. Odnalazł. Był to nieduży sklep w którym można było nabyć produkty spożywcze, w tym pochodzenia rybnego. 

image

      Weszliśmy. Leoś pierwszy. Pan Kazimierz tuż za jego plecami. Na końcu ja, ściskając kurczowo teczkę  z łososiem.  Na szczęście w sklepie były zaledwie dwie osoby i subiekt,  po ich obsłużeniu podpłynął do nas i szerokim gestem zaprosił do nabycia towarów. Leoś piękną niemczyzną komplementował prawdopodobnie wytworność i zasobność miejsca, poczym, ujął młodzieńca delikatnie pod ramię i zaczął mu coś szeptać. Odwrócił się w moją stronę i wskazał na teczkę. Sądząc z gestu rąk i  ramion, subiekt był raczej zaskoczony, ale nie chcąc klienta urazić pobiegł szybko w głąb sklepu do starszego mężczyzny i o czymś z nim konferował.  Po chwili podeszli do Leosia. Szef był przysadzisty, o pełnej, nalanej twarzy z kolorami na policzkach. 

         Austriacy wykonali przyjazny gest,  że chcieliby zobaczyć towar. Leoś przywołał mnie gestem i obaj z panem Kazimierzem bladym jak papier z wrażenia, poszliśmy za Austriakami. Leoś wziął teczkę ode mnie.  Położył ją na ladzie. Otworzył.   Sięgnął  do środka i wyciągnął zawiniętego w papier "Królewskiego Łososia". "Wiedeńczyk" rozchylił zatłuszczony papier z obrzydzeniem i spojrzawszy na obślizgłe ciało ryby wydał jakiś jęk,   poczym szybko zawinął łososia w papier i wsunął go z powrotem od teczki.  Ja odwróciłem się i zobaczyłem, że "Wiedeńczyk" z subiektem stali jak zamurowani.  Pan Kazimierz parsknął:   "Chodźmy stąd..."  Wyszliśmy.

       Po chodniku przetaczał się radosny, roześmiany, kolorowy tłum ludzi, zadowolonych, szczęśliwych. I tutaj stała się rzecz przykra. Właściciel trzykilogramowego łososia, wspaniały polski aktor na stanowisku, który w związku z brakiem dewiz wiązał olbrzymie nadzieje z rybą,  spojrzał na Leosia i wydusił z siebie.  "To że nie chcą kupić to jest jasne... Ale co powiedzieli... argumentacja...?"  Leoś milczał.  Pan Kazimierz  wycedził.  "No niech pan wali... co powiedział ten  z czerwoną mordą?"  Leoś wahał się, ale widząc w oczach pana Kazimierza determinacje powiedział cicho:  "No... przysrał mi, że od domokrążców nie kupują towaru... Ponadto, są zaskoczeni... -- Czym? -   Nooo…  opakowaniem...  „Że to jest wbrew wymaganiom higieny... i  zapytał"  "Czy u was w Polsce tak pakuje się ryby?"  Pan  Kazimierz był zdruzgotany.  Leoś spojrzał na jego zmaltretowaną twarz i powiedział.   "One can be down but never out...!"   -  Mogę leżeć na dechach ale nigdy mnie nie wyliczą!   Panie Kazimierzu, my tego łososia opylimy.    

      W następnym sklepie nawet nie próbowano obejrzeć eksponatu.  Jeszcze w innym zrobiono prawie konsylium.  Wyraźnie nie mogli wyjść ze zdumienia, że jeden wytworny jak z żurnala osobnik, posługujący się bezbłędnym niemieckim, drugi, to znaczy ja, jako tako prezentujący się w "stylu zachodnim,"  bowiem, przed wyjazdem nabyłem od Leosia kremowy garnitur z lejącego się materiału, tak zwaną dwurzędówkę, w której wyglądałem jak sprzedawca używanych samochodów w amerykańskim salonie…;  no i wreszcie trzeci, starszy pan, wysoki, postawny, odskakujący nieco ubiorem od nas, bowiem pan Kazimierz nie dbał o szatę zewnętrzną i jego garnitur nosił wyraźnie piętno realizmu socjalistycznego,  uwikłali się w tak żenującą sytuacje. 

        Potomkowie Mozarta zepsuci dobrobytem  nie mogli zrozumieć, że przyjechaliśmy z kraju zniewolonego. Po raz pierwszy od piętnastu lat zostaliśmy wypuszczeni z klatki  i nie widzieliśmy  że może to być nie tylko żenujące, ale wręcz haniebne.  Pan Kazimierz był tak zdruzgotany, że w pewnej chwili zaproponował, aby wyrzucić łososia do kosza ze śmieciami.

       Ale Leoś nie poddał się! Widząc upokorzenie jakiego doznał "aktor na stanowisku", powiedział:  "Panie Kazimierzu... Z każdej sytuacji jest wyjście!  Rozpowiem w zespole, że jest do nabycia wspaniały rosyjski produkt rybny.  Po prostu jest i doradzę,  aby nabyć po piętnaście deko, do śniadanka w hotelu... Po bardzo przystępnych cenach.  Ja biorę pierwszy... Jurek drugi..  i już pękło ćwierć  kilograma..."  Pan Kazimierz milczał.  Oczywiście stało się tak jak obiecał Leoś.  Łosoś rozszedł się i nikt z zespołu nie wiedział,  a może udawał, że nie wie, bo w teatrze nie ma takiej tajemnicy, aby się ukryła…;)* 

      Wracaliśmy do hotelu o zmroku. Przyszedłem do swojego pokoju. Spojrzałem na zegarek.  Dochodziła dziesiąta.  Nagle, jako niepoprawny marzyciel, żyjący nieustannie w urojonym świecie  uświadomiłem sobie, że w tym mieście, po wyjeździe z Polski, przejazdem do Paryża w roku 1831 przebywał Fryderyk Chopin.  

       Jakie to piękne -  myślałem - Wiedeń jest taki sam jak wtedy, kiedy tymi ulicami wędrował nasz genialny rodak.  To miasto nigdy nie zostało zniszczone.  Te same bruki.  Każdy kamień ten sam.  To po nim stąpał Mozart... Beethoven... Chopin!!   Ogarnął mnie przypływ egzaltacji, który pożerał mnie przez całe życie!  Poczułem się nagle dumny, że pochodzę z kraju Chopina.   

     Chopin czekał na paszport i był w skrajnej rozpaczy!  Pisał do rodziny, przeżywającej w Warszawie piekło Powstania Listopadowego.  "Paszport ciągle leży w depozycie policji!  A dziś  w ambasadzie rosyjskiej powiedziano mi,  że zaginął. Muszę wystąpić z prośbą o wydanie nowego. Jest to zwyczajna szykana!"    

        Tyle Chopin, prawie sto lat temu.  I co się zmieniło?   Poczułem nagłą potrzebę pomodlenia się w kościele Św. Szczepana.  Babcia zawsze mi mówiła, że modlitwa w kościele w którym jest się  pierwszy raz,  zostanie wysłuchana.  Pamiętam, modliłem się żarliwie.  Tak żarliwie  jak nigdy dotąd!   I dziś, patrząc wstecz na swoje życie, modlitwy moje zostały wysłuchane.         

"WIERNA RZEKA"- STEFAN ŻEROMSKI

       Przeczytałem adaptacje Henryka Jakubczyka. Zachwyciłem się. Aura powstania styczniowego 1863. Zima. Zawieja. Książę Odrowąż w łachmanach, przebijający się poprzez kłęby śniegu miotane wiatrem.  Czarne sylwety kozaków na koniach.  Atmosfera polskiego dworu.  Miłość.  

       Materiał literacki wymagał aby wyjść poza studio. Tak więc, po raz pierwszy w historii Teatru Telewizji, dokrętki filmowe stały się integralną częścią widowiska, nadając mu epicki rozmach.   Jak na pionierskie czasy telewizji, realizacja "Wiernej rzeki" było to przedsięwzięcie monumentalne! Koło Kalisza w miejscowości Rozłogi znaleźliśmy piękny dwór otoczony parkiem.  A kilkaset metrów od niego płynęła rzeka.  Patrząc na kotłowisko czarnego odmętu aż się kręciło w głowie. Wymarzone miejsce do malowania nastroju Powstania Styczniowego.  Od pierwszej chwili wiedziałem, że księcia Odrowąża  będzie grał Leoś Niemczyk.  Był wymarzony do postaci i cudownie harmonizował z Jolantą Szajną,  utalentowaną i piękną studentką Szkoły Aktorskiej.  Ponadto, nikt inny poza Leosiem Niemczykiem nie zgodziłby się w dwudziestopięciostopniowy mróz, rozebrać do pół naga,  i spędzić kilkanaście godzin w plenerze bez jednego słowa skargi.

                   image

      Styczeń 1960 roku był wyjątkowo mroźny i śnieżny.  Od początku zdjęć wszystko układało się wspaniale. Kiedy potrzebowałem śnieżycy, życzliwa ręka otwierała niebieskie spusty i sypała obficie prosto na plan białe płatki… A kiedy zamarzyło mi się, aby wicher miotał śnieg w twarz brnącego poprzez pola księcia Odrowąża,  porywy wiatru stawały się tak gwałtowne, że Leoś z trudem szedł do przodu…             

      Piątego dnia dokrętek wzmogły się mrozy.  A my byliśmy zaledwie w połowie zdjęć.  W obawie, aby Leoś nam się nie wykończył, zaproponowałem  przerwę. Ale to nie z Leosiem.  Poprosił tylko, aby na podorędziu  była flacha  gorzały dla rozgrzewki,  a on jest gotów  brodzić  po zaśnieżonych polach do nocy!   Eh, Boże mój... Nie wiem za co można kochać Leosia bardziej? Za aktorski talent, gotowość do wykonania najbardziej niewdzięcznego zadania, czy za ten nieustanny uśmiech i dowcipy,  którymi sypał jak z rękawa.  I niewiele  brakowało, a rola księcia Odrowąża w  "Wiernej rzece" byłaby jego ostatnim zadaniem aktorskim.   

       Tego dnia, Leosia czekało jedno krótkie ujęcie.  Miał przejść  przez zamarzniętą rzekę na drugi brzeg i zniknąć w gąszczach.  Rozluźniony,  dał sobie trochę "w szyje" i w szampańskim nastroju postanowił zafundować ekipie program rozrywkowy.  Zaczął się ślizgać po ściętej lodem rzece,  wykonując  akrobatyczne tańce,  nagradzane brawami. 

       W pewnej chwili zdecydował sprawdzić grubość lodu.  Z okrzykiem: - " No to raz...!!!"  podskoczył wysoko w górę i opadał oboma stopami na lód.  Oczywiście budziło to wesołość ekipy, która  pociągając po kryjomu dla rozgrzewki, też była "przyprawiona". A Leoś, rozochocony   krzyknął:  "No i co frajerzy?  No to bum!!"   Zobaczyłem jak Leoś wyskoczył w górę, opadł na lód.  Powłoka pękła, a on zniknął był pod wodą, i tylko palce obu rąk konwulsyjnie próbowały uchwycić się postrzępionych lodowych brzegów…! 

        Przerażony wbiegłem na lód w chwili, kiedy głowa Leosia wynurzyła się z wody.  Zobaczyłem jego przerażone oczy.  Zduszonym głosem wycharczał: "Koledzy, ratujcie..."  -   Z tymi słowami poszedł pod wodę.  Na szczęście, jego mocne palce ciągle zaczepiały się o brzeg lodu. Henio Wysocki chwycił  drabinę, rzucił ją na płask i począł czołgać się w stronę otworu. Chwycił Leona za  obie dłonie  krzycząc:   "Trzymajcie mnie za nogi...!"  -  Rzuciłem się razem z innymi  na lód za Heniem i chwyciłem go za nogi.  

       Henio był grubawy i mocny jak tur, a tragedia wyzwoliła w nim adrenalinę.  Z wielkim wysiłkiem wyciągnął Leosia z wody do połowy.  A kiedy wydawało się, że będzie miał go całego na powierzchni, lód załamał się ponownie, pociągając tonącego pod wodę.  Tym razem zniknął.  Razem z rękami.  Zamarliśmy.  Ale Leon potrafił walczyć o życie.  Jego sprawność fizyczna  była wspaniała.   Po kilku sekundach,  ukazały się jego obie dłonie,  a potem twarz.  Z trudem łapał powietrze.  Charczał:  -   "Chłopaki... Pomóżcie..!"  -  Wtedy Henio, przesunął  drabinę na brzeg otworu, aby mógł się złapać szczebli, i sam wydostał się na powierzchnie.  Po chwili, Leoś ociekając wodą, dygocąc z zimna stał żywy i cały.

       Nie będę opisywał naszego szczęścia.  I tutaj mała niedyskrecja. Przy zmianie przyodzienia, Leoś stanął przed nami,  tak jak go Pan Bóg stworzył… Nie muszę mówić, że na mrozie, jego ozdoba męskości skurczyła się do rozmiarów tak ubogich, że wyglądał jakby Bóg w ogóle pozbawił go męskości. No i oczywiście, Wiesio Rutowicz, kilkoma fleszami aparatu fotograficznego to utrwalił.  Co było dalej?   Leoś niezwykle czuły na punkcie swoich wdzięków wpadł w czarną rozpacz. Błagał o zniszczenie negatywów.  Przetargi  trwały do końca zdjęć i dopiero na tęgiej libacji jaką wydał Leoś,  zdjęcia i  negatywy zostały mu uroczyście wręczone wraz z kwiatami. 

      Następnego dnia, Leoś bez kataru rozebrany do pół naga, brodził w śniegu po kostki…

                                                                                                                                                                      JERZY ANTCZAK

Wybrał: marr jr

 

Zapraszam Państwa do lektury tekstu: Leon Niemczyk - tytan pracy - Leon Zawodowiec - pod linkiem:

  http://marrjr.salon24.pl/663956,leon-niemczyk-tytan-pracy-leon-zawodowiec-cz-i


Leon Niemczyk (1923 - 2006) jest rekordzistą świata w liczbie zagranych ról! W ciągu ponad półwiecznej kariery zagrał w około 400. filmach polskich i ponad 150. zagranicznych. Na drugim miejscu znalazł się był JOHN WAYNE, który pojawił się w... "zaledwie": 175. obrazach....

"Niemczyk był aktorem bardzo wiarygodnym, bardzo skromnym, nigdy nie fałszował, potrafił bezbłędnie grać piekielnie trudne role. Mówiliśmy na niego Leon zawodowiec" - wspominał aktora reżyser Filip Bajon. "Niemczyk sam nie doceniał tego, co zrobił" - dodał Bajon. 83-letni aktor zmarł 29 listopada 2006 roku. Od niedawna chorował na raka.

Według Bajona, Niemczyk zasłynął przede wszystkim rolami prawdziwych mężczyzn. "To byli mężczyźni, którzy niczego nie udawali, którzy ponosili za siebie odpowiedzialność i nigdy się nie tłumaczyli" - powiedział reżyser.

Zobacz galerię zdjęć:

Jerzy Antczak. Zdjęcie udostępnione. Główny reżyser TVP SA. Reżyser spektakli teatru TV oraz filmów, m.in. słynnych - Nocy i dni
Jerzy Antczak. Zdjęcie udostępnione. Główny reżyser TVP SA. Reżyser spektakli teatru TV oraz filmów, m.in. słynnych - Nocy i dni

Życie duże i małe         

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości